wtorek, 29 sierpnia 2017

Janina Zdasień „Wspomnienia”

Janina Zdasień „Wspomnienia”

13 czerwca 2012


Spisane za namową Jej syna, p. Zbyszka Zdasienia w 1979 r., który przed śmiercią zezwolił Stanisławowi Karlikowi na publikację, i zapoznawanie Przyjaciół i interesujących się historią Polskich Kresów.
Zawierające niestety, tylko bardzo krótki okres Jej życia.

Janina na Zawracie

Okres, w którym była Ona bardzo szczęśliwa i bardzo nieszczęśliwa.
Okres od czerwca 1939 r. do kwietnia 1940 r.
Zachowajcie je, potomkowie Autorki, na pamiątkę. Tak niewiele mamy rodzinnych pamiątek.
Obchodzę moje czterdziestolecie.
Tragiczne czterdziestolecie.
To wszystko działo się 40 lat wstecz.
Tak niedawno, a tak dawno.
Nie do wiary…
Czerwiec 1939 rok

Po ślubie w Krakowie [4 czerwca 1939 r. [1] przyjechaliśmy do Matki Zygmunta. Razem z siostrą Ireną przyjmują nas gościnnie.
W dalszej podróży zatrzymujemy się w Lidzie u Wujostwa. Wuj – przystojny, emerytowany pracownik PKP. Podobno on pierwszy jechał Koleją Transsyberyjską. Maszynista w białych rękawiczkach. Teraz chętnie rozmawia na tematy polityczne, krytykując wszystkie porządki polskie. Usiłuję bronić trudną sytuację światowym kryzysem: to nie Polska spowodowała, kryzys szaleje na świecie, w Polsce największym nieszczęściem jest bezrobocie. Poza tym złoty polski jest silny, zaopatrzenie doskonałe.
Lądujemy wreszcie w Wołożynie.

– miasto powiatowe Województwa Nowogrodzkiego, leży 40 km od wschodniej granicy Rzeczypospolitej. Od stacji PKP do miasta 18 km W środku miasta rynek z dużym murowanym kościołem. Za kościołem w prawo – dwa ogromne budynki – pałace potyszkiewiczowskie odkupione przez wojsko które tam stało, ale w tej chwili budynki są puste, gdyż wojsko na wiosnę odjechało na granicę zachodnią. Mieszkańcy wzdychają: gdy stało tu wojsko, było zupełnie inne życie. Teraz martwa cisza.

W prawo od koszar budynek Wydziału Powiatowego i Starostwa, obok kinoteatr wybudowany i wyposażony przez wojsko, dalej w prawo sklep spółdzielczy i kasyno urzędnicze.
Lewa strona rynku, patrząc od strony stacji, to domy i sklepy żydowskie, przy czym moda tu jest na ganeczki schodzące na ulice, coś jak w Gdańsku. Gdy więc idziemy pod wieczór na spacer, słychać tylko mowę żydowską mieszkańców siedzących na gankach.

Mieszkamy w kawalerce na kolonii urzędniczej. Zygmunt złożył zadatek na większe mieszkanie. Naprzeciw naszego domu budynek sądu i areszt.

Po paru dniach odpoczynku idziemy oglądać zadatkowane mieszkanie. Domek dwurodzinny stoi w ogrodzie, ale rozkład mieszkania jest niewygodny. Decydujemy się na utratę 30 zł zadatku i szukanie innego mieszkania. Tu się zaczęło prawdziwe polowanie na nas, tak wiele było mieszkań i tak wszyscy nas chcieli widzieć swoimi lokatorami. Wśród oferujących byli też , którzy najpiękniej potrafili zachwalać swoje mieszkania.

Zdecydowaliśmy się na mieszkanie u pp. Turskich. Domek dwurodzinny, przed domem krzewy agrestu i porzeczek, za domem grządki z jarzynami do naszej dyspozycji.
Ulica Legionowa 4.
Ulica jest drogą, którą w dni rynkowe jadą bez przerwy furmanki, a także dziewczęta na rowerach, co tu jest bardzo modne.

W końcu czerwca pojechaliśmy do Wilna na zakup najpotrzebniejszych mebli. Kupiliśmy jeden pokój kompletny – meble orzechowe i trochę do sypialni, resztę zakupu odkładając na jesień.
Zaczęły się nasze szczęśliwe dni. Zygmunt szedł do pracy, często wyjeżdżał motocyklem w teren nadzorując budowę szkół w powiecie Wołożyn. Ja rano szłam na zakupy, gotowałam obiad, która to czynność była dla mnie frapująca, gdyż dotychczas nie zajmowałam się tym. Kupiłam książkę kucharską „Umiem gotować”. Jednego dnia nie posoliłam obiadu, na to Zygmunt: – Co się stało, zabrakło soli?

Ja na to: – Bo widzisz, mam zasadę nie dosolić, a przy stole każdy użyje soli, ile uważa.
W parę dni wszystko przesolone. Zygmunt: – A jaką zasadę dziś miałaś? Bo obiad jest bardzo słony.
Po obiedzie ubieraliśmy się na spacer. Za miastem były piękne łąki, a na nich dużo bocianów. Zygmunt mówi: – Jestem bardzo szczęśliwy, że jesteśmy nareszcie razem. Widzę tylko jeden minus.
Wstrzymałam oddech: – Jakiż to minus?

Zygmunt: – Że nie będę otrzymywał Twoich listów. Bardzo je lubiłem i będzie mi ich brak. Parę listów pokazałem koledze, który powiedział, że nie żeniłby się, żeby otrzymywać takie listy.
Nie wiem, które tak mu się spodobały.

W kasynie urzędniczym organizowane są „sobótki” – sobotnie potańcówki. Jest też zorganizowany teatr amatorski. Często uczęszczałam do krakowskich teatrów i nie mogę powiedzieć, by wołożyński amatorski teatr był nie na poziomie. Byłam zaskoczona doskonałym wykonawstwem „artystów”, a najbardziej jednym, z zawodu masarzem.

Często urządzają tu zabawy na cele społeczne, wtedy Zygmunt ma dużo pracy z dekoracją sal. W niedziele cała inteligencja miasta spotyka się nad rzeką Berezyną. Pływanie, żarty, przekomarzanie się młodych. Obok dom, w którym młodzież białoruska tańczy. Najbardziej podoba się wszystkim śpiew i taniec „Lawonicha”.

Lato tego roku było piękne, w miarę upalne i suche. W czasie jednego ze spacerów Zygmunt mówi: – Musimy zacząć myśleć o budowie domu. Zobaczysz jaki dom wybuduję. Kolega sobie zbudował tak, że w czasie największych mrozów w mieszkaniu bez palenia jest plus 20 stopni.

Pytam: – Masz zamiar budować tu, w Wołożynie?
Zygmunt: – A co, nie podoba Ci się Wołożyn? W takim razie przenosimy się do Czortkowa przy granicy rumuńskiej, właśnie zaproponowano mi tam posadę. Myślę jednak, że polubisz Wołożyn.
Zygmunt wyjechał na tydzień na kurs do Wilna. Co dzień otrzymuję od niego kartki, a kolega Franek na prośbę Zygmunta odwiedza mnie i pyta o potrzeby. Pewnego dnia mówi:

– Patrzymy na Panią i myślimy – gdzie Zygmunt Panią wynalazł ?
Ja obrażona: – Jak to: „wynalazł”? Znamy się od 10 lat, byłam przyjaciółką jego starszej siostry.
Franek: – Bo widzi Pani, w Wołożynie jest dużym mężczyzn urzędników, wszyscy kawalerowie, chcą się żenić, a brak kobiet. A nam Pani bardzo się podoba, w każdym Pani geście widać wielkie miasto.

Ja na to: – Zasugerował się Pan Krakowem? To dobrze się składa, bo właśnie ma przyjechać moja przyjaciółka Hania, jest mądra i solidna, cieszyłabym się, gdyby tu została.
I Hania przyjechała. Pomogła mi urządzić przyjęcie kolegów, którzy złożyli prezenty ślubne. Pojechała zwiedzać i po odpoczynku wyruszyła do Krakowa.

Była też P. Ziunia (Matzner – pielęgniarka pracująca w Witkowicach od początku powstania Szpitala (1919 r.) do – ok. 1960 r.) w drodze do Wilna. „Szlak Mickiewiczowski” bardzo modny w tym roku.

Pewnego dnia spotkaliśmy urzędnika w wieku Zygmunta. Konstanty Chlebnikow. Bardzo serdecznie zwraca się do Zygmunta, mówi „Panie Zygmusiu”. Jest średniego wzrostu, zgrabny, miły.
Po odejściu jego pytam: – Kto to jest, czy Rosjanin?

Zygmunt: – On mówi, że jest Polakiem. Jest urzędnikiem, kawalerem. Urodził się w Piotrogrodzie i jako mały chłopiec był paziem na carskim dworze. Jest harcmistrzem na miasto Wołożyn (wzmianka o nim jest potrzebna w dalszych wspomnieniach).

W sierpniu przyjechała Irenka, ukochana siostra Zygmunta. Nie interesuje jej jednak nic – bez przerwy mówi o swoim świeżym narzeczeństwie i rozpacza, że narzeczony Bolek został zmobilizowany i wysłany na niemiecką granicę. Tłumaczymy jej, żeby była spokojna: wojny nie będzie i Bolek szybko wróci.

Wojny na pewno nie będzie. Hitler nie odważy się rozpocząć wojny, straszy tylko myśląc, że w ten sposób Polska da mu „korytarz”.

Lato piękne, upalne. W niedzielę znów siedzimy nad Berezyną. Pod dachem budowanej przez Zygmunta szkoły zrobiono „honorową lożę”, posadzono tam inspektora szkolnego Stelmacha i mnie obok niego. Młodzi szaleją na wodzie i ciągle przybiegają do Inspektora z jakimiś opowiadaniami. Zygmunt omawia budowę szkół. Buduje je : w Iwieńcu, Trabach, Juraciszkach, Pierszajach, Wiszniewie, – razem 13 szkół.

Pewnego dnia, gdy już kończyłam gotować obiad, wszedł Zygmunt, stanął na środku kuchni z teczką w ręce. Chwilę stoi. Niespodziewanie mówi:
– Coś się stanie… coś się stanie…
Pytam: – Gdzie się stanie ?
Zygmunt: – U nas, coś się stanie.
Ja: – Dlaczego się stanie?
Zygmunt: – Bo za dużo szczęścia. Człowiek nie może być tak szczęśliwy.
– Więc co się stanie ?
– Nie wiem, ale coś się stanie.

Przeleciało mi przez myśl wydarzenie sprzed kilku lat: do Witkowic przyjechała do pracy, w charakterze wychowawczyni, studentka medycyny. Była chora na płuca i leczona w sanatorium w Zakopanem. Po wyleczeniu nie mogła dojść do równowagi, myślała ciągle o śmierci. Wielki przyjaciel i dobroczyńca młodzieży – profesor Godlewski, chcąc studentkę odciągnąć od spraw chorobowych, zaoferował jej pracę. Dziewczyna bardzo przystojna, o urodzie Greczynki, była poprzedzana famą, że ma zdolności jasnowidzenia. Pytano więc ją żartobliwie o różne przepowiednie, Mówiła poważnie i dowcipnie. Pewnego wieczora przy kolacji, gdy zostawaliśmy dłużej w pięknej jadalni, pokazując zdjęcie Zygmunta zapytałam, co sądzi o nim. Patrzyła długo na zdjęcie (w studenckiej czapce) i zapytała: „Czy musi Pani łączyć swoje losy z jego losem? Widzę tragiczną aureolę dokoła jego głowy”.

To mi mignęło przez myśl i jeszcze: „Greczynka” długo nie była u nas, chciała wrócić do Zakopanego. Wróciła. Czuła się tak dobrze, że wyruszyła na wycieczkę w góry. Dostała krwotoku z płuc. Przyszła do nas wiadomość o jej śmierci.

Łapiąc fale radiowe, pewnego wieczora złapałam dziwną mowę polską z obcym akcentem, zaciekawiona słuchałam niesamowitą krytykę polskich porządków, wreszcie: „Tu radio Breslau i Königsberg”. Zawołałam Zygmunta. Posłuchał i oburzony kazał zamknąć radio.

A w polityce wre. Pięknego przemówienia ministra Becka słuchałam jeszcze w Krakowie. Teraz jedni twierdzą, że wojna tuż, drudzy – że wojny nie będzie. W końcu sierpnia przedstawiciele Anglii i Francji pojechali do Moskwy. Nic nie uradzili, wyjechali. Przyjechał także do Moskwy przedstawiciel Niemiec. Nie wiadomo nam szaraczkom, co postanowili, więc żyjemy sobie spokojnie i snujemy piękne plany na przyszłość.

Zygmunt nadzoruje budowane szkoły w powiecie, jeździ motocyklem, my z Ireną siedzimy sobie same w domu.
Właściciel domu zaprosił nas na uroczysty obiad zapoznawczy. Wypowiedział wiele komplementów pod adresem Zygmunta, bo w tak małym mieście wszyscy się znają.

Złożył nam wizytę zmobilizowany kolega K. W mundurze podchorążego – elegancki, dumny. Wizyta pożegnalna: idzie na wojnę.

A wszyscy gratulują mi „dobrego wyczucia”, że w porę opuściłam , bo wojna będzie, Niemcy mogą zająć zachodnią Polskę i nie wiadomo co by było, a tu na wschodzie Polski spokojnie, nigdy wojna tu nie dojdzie.

1 września 1939 r., piątek
W mieszkaniu jesteśmy z Ireną same. Otworzyłam radio – z przerażeniem usłyszałam głos spikera Bocheńskiego: „Uwaga, uwaga, nadchodzi”. Za chwilę zapowiedziano przemówienie Prezydenta. Prezydent : „Odwieczny wróg Polski…” itd. Irena zaczęła płakać, że w takiej chwili jest daleko od Mamy.

Po południu zawarczał motor, przyjechał Zygmunt z terenu. Wybiegłyśmy na ganek zawiadamiając o wybuchu wojny. Powiedział tylko: „Wiem”.

3 września wojnę Niemcom wypowiedziały Francja i Anglia. Cieszymy się, że Niemcy dostaną za swoje, a Irena mówi: – Prawdę powiedział Bolek, że przywiezie mi kwiaty z Berlina.
Przyszli koledzy Zygmunta i cały czas temat rozmowy, to wojna. Twierdzą, że do nas wojna nie dojdzie, za daleko. Wojsko Polskie nie puści. Mówię: – Nie bierzecie pod uwagę wschodu, jestem pewna, że sowieci wejdą. Pamiętają rok 1920.
A Franek na to: – Co też Pani mówi? To jest kobieca logika. Po cóż oni mają tu iść? Ziemia im nie potrzebna. Mają dość swojej.
A ja: – Za carów także mieli ziemi dość, a Piotr I w testamencie nakazał uważać na moment, w którym można będzie posunąć się na zachód i Katarzyna II spełniła te zalecenia.

Na razie żyjemy spokojni. Zygmunt ciągle w delegacji: zdaje wybudowane szkoły, nadzoruje odbudowę spalonego miasteczka. Ale Irena ciągle płacze, chce do Mamy, więc Zygmunt odwiózł ją na stację i oddał pod opiekę konduktora. Pojechała do Baranowicz.

Sklepy nadal zaopatrzone dobrze, ale nikt nie kupuje niczego na zapas, bo nie wypada robić paniki. Ostrzeganie przed paniką do przesady wszędzie słyszymy.
Poza tym ostry nakaz zaciemniania, żeby samoloty nieprzyjacielskie nie zbombardo-wały. Cywilna straż z opaskami na ramionach chodzi po ulicach i zwraca uwagę, gdy okno nie jest szczelnie zasłonięte.

Poszłam do kiosku po krakowski IKC. Pani w kiosku mówi: – To pani nie wie, że od 7-go Niemcy w Krakowie i żadnej prasy nie ma?
Spojrzałam oburzona: Jak można robić taką panikę? Przecież to nie prawda, żeby w moim kochanym Krakowie, który opuściłam przed 3 miesiącami, siedział wróg.

Nastawiam radio i łapię wszystkie możliwe stacje, ale ciągle tylko słychać: „Uwaga, uwaga, nadchodzi…”

Mówią, że przez Wołożyn przejechały auta warszawskie, przeważnie artyści. Jechała Smosarska z mężem. Wszyscy na północ, na Litwę.

16 września 1939 r., sobota
Cieszę się, że Zygmunt jutro nigdzie nie jedzie i cały dzień będziemy razem. Pod wieczór wyszliśmy do miasta na spacer. Po drodze kupiłam 25 dkg szynki na śniadanie. Więcej nie brałam, bo mogłaby się popsuć: pogoda jest ciepła, słoneczna.
Na rogu ulicy Legionowej stoi straż cywilna – znajomi urzędnicy. Zatrzymaliśmy się na chwilę, pożartowaliśmy – szkoda ich czasu, bo wojna daleko i do nas nie dojdzie.

17 września 1939 r., niedziela
O godzinie 5 obudził mnie warkot samolotu. Tego tu jeszcze nie było! Więc wstałam, wyjrzałam wschodnim oknem. Wysoko, maleńki, leciał czarny samolot.
Zygmunt spał, nie budziłam go, położyłam się do łóżka, ale nie mogłam zasnąć, więc wzięłam książkę, której nie widziałam w Krakowie, a która tutaj zainteresowała mnie: „Słoń wśród porcelany”. Dziś po 40 latach wspominam „proroctwo” związane z tą książką, bo dwa dni wcześniej śniło mi się, że tę książkę muszę oddać i nie będę jej czytać. Rzeczywiście, po tamtym ranku wrześniowym już nigdy do niej nie wróciłam, nie było mi w głowie czytanie.

Nagle kroki pod oknem i gwałtowny głos właściciela naszego domu, pana Turskiego: „Państwo śpicie i nic nie wiecie, a Sowiety o godzinie 4-tej przekroczyli granicę Polski, lada chwila będą tutaj”.
Zygmunt niecierpliwie odwrócił się od okna mrucząc o panikarstwie i każąc mi spać. W tym momencie ktoś silnie zabębnił do drzwi wejściowych. Zygmunt zerwał się i poszedł do przedpokoju. W parę minut wrócił zdenerwowany i blady. Powiedział: – Wzywają mnie do starostwa, może pojadę w teren. Ubrał się szybko i motocyklem wyjechał w kierunku starostwa.

Czekałam w oknie. Przyszła sąsiadka z drugiej strony ulicy, pani . Sąsiadka, która mi się podobała i myślałam nad sposobem zapoznania naszego. Pani podała rękę: – Przepraszam, że w takiej formie zapoznajemy się, ale nie czas na formy. Chciałabym wiedzieć, co Państwo robicie, jedziecie czy zostajecie na miejscu.
Odpowiedziałam: – Nic nie wiem, ale właśnie słyszę warkot motocykla. Zawiadomię Państwa, co postanowimy.
Zygmunt wpadł do mieszkania: – Nie przestrasz się, jedziemy do Wilna do dyspozycji władz wojskowych. Wypłacono nam pobory za 3 miesiące. Bolszewicy będą tu lada chwila. Starosta wyjechał. Jeśli chcesz, jedziemy razem na motocyklu.
Zaczęłam nieprzytomnie bez słowa ubierać się. Ale za chwilę Zygmunt mówi: – Lepiej jednak, żebyś została. W Wilnie tez spokoju nie będzie, a tu jest trochę zapasów żywnościowych.
Opuściłam ręce bezwładnie. Zygmunt podszedł, ucałował mnie i powiedział: – Do widzenia, zobaczymy się w lepszym świecie.
Zostałam sama, od 3 miesięcy mieszkanka Wołożyna, nikogo nie znająca, czekając z której strony spadną dalsze gromy.

W jakiś czas potem zdałam sobie sprawę, że Zygmunt jest bez śniadania, zrobiłam kanapki z wczoraj kupionej szynki i poszłam w górę ulicą Kościelną, skręciłam w lewo pod koszary. Tu panował ruch, chaos, zdenerwowanie. Nasi urzędnicy i jacyś wojskowi stali za bramą. Przed bramą grupki chłopów białoruskich. Podałam Zygmuntowi pakuneczek. W tym momencie padła komenda do zbiórki i pilnowania koszar przed rabunkiem.

Przed koszarami stoi kościół; weszłam na mszę św., która zaczęła się o godzinie 9-tej. Nie mogłam jednak ustać w miejscu, wyszłam i szłam wolno w dół ulicą Kościelną. Gdy skręciłam w Legionową, w perspektywie drogi ukazały się czołgi. Skręciłam na lewą stronę ulicy, bo przy domu pani Bujalskiej stała grupa sąsiadów. Czołgi się zbliżyły. Na pierwszym, na przodzie czołgu siedział młody żołnierz w polskim mundurze, nowym, z czerwonymi otokami. Potem szło dużo czołgów z sowieckimi żołnierzami. Jechali spokojnie, ciekawie rozglądali się. Wśród stojących w ogródku mieszkańców wybuchła radość: „Oni idą Polsce na pomoc, polski żołnierz ich prowadził”.
Wieczorem czołgi rozlokowały się na polach wzdłuż drogi. Palili ogniska. Nie było rozkazu zaciemniania. Powiedziałam: – Nie przyszli oni Polsce na pomoc, bo się nie boją Niemców.

Opowiadano, że samolot, który latał od godziny 5-tej zrzucał ulotki z podpisem Mołotowa. Ulotki wzywały do zachowania spokoju. „Wojska sowieckie idą rezać gołowy polskim panom, a wy niczego się nie bójcie”. Ulotki takiej na własne oczy nie widziałam.

Minęła niedziela, minął poniedziałek, czołgi bez przerwy chodziły to w stronę miasta, to znów z miasta. Zygmunta nie było i bez przerwy myślałam co się z nim stało, daleko ujechać nie mogli, jeżeli o 9-tej byli jeszcze przy koszarach.

We wtorek obudziłam się, sama w pustym, dopiero zagospodarowywanym mieszkaniu. Zdałam sobie sprawę, że szczęście moje skończyło się. Zaczęłam głośno płakać. Płakałam długo, aż zupełnie zachrypłam.

W południe przyszła pani Bujalska, zaproponowała, żebym poszła z nią do miasta. Na rogu ulicy stał żołnierz sowiecki w brudnej watówce, grupę otaczających go kobiet pouczał jak należy kąpać niemowlęta: „Bo u was robią to tak…” Poszłyśmy dalej nie chcąc korzystać z nauki żołnierza, któremu się wydaje, że przyjechał do dzikiego kraju.

Odtąd wszystko, z czym się stykałam w tym „nowym najlepszym ustroju” wzbudzało mój podziw. Widziałam mało, bo siedziałam przeważnie w domu, niegdzie nie pracowałam, bo gdzież mogłam pracować nie znając języka rosyjskiego. Ale dziwiłam się na każdym kroku. Sklepy wszystkie zostały zamknięte. Nie wiem, czy taki był rozkaz władz. Ale kupić nic nie można było.

Odwiedzałam dwa domy: pani Bujalskiej i pani Turskiej, właścicielki naszego domu, której mąż zniknął gdzieś ubiegłej niedzieli. Aż przyszedł dzień, w którym pani Turska wymówiła mi mieszkanie swoje. Powiedziała: – Pani tu tak przychodzi, jeszcze ściągnie na nas nieszczęście. – Więcej tam nie poszłam. A tyle uprzejmości doznaliśmy przy wynajmie mieszkania.

Pewnego dnia przyszła Estera, której w sierpniu pożyczyłam 30 zł. Powiedziała, że o długu pamięta i żebym przyszła odebrać towar za te 30 zł. Cenny towar odebrałam, a Estera liczyła wszystko po cenach sierpniowych. Ale gdy tak rozliczałyśmy się, wszedł syn Estery i coś żywo zaczął mówić. Estera popatrzyła na mnie i kazała synowi przerwać potok słów. Spytałam, co się stało, powiedziała: – On mówi, że chłopcy z opaskami przyprowadzili pani męża i innych urzędników. Wtedy do rozmowy przyłączyła się starsza córka Estery. Opowiadała, że przyprowadzili też policjanta X, który miał pod opieką ich ulicę i ciągle miał jakieś pretensje. Powiedziała: – Pragnęłam zawsze widzieć jego krew i zobaczyłam. Poza tym za ten zakaz uboju rytualnego to się Polakom należało to, co ich spotkało – państwo polskie nie istnieje. Po co się wtrącali w nasze przepisy religijne? Że ubój był okrutny? Taki był porządek od wieków i nikt nie kwestionował.
Estera: – Moja córka jest bardzo mądra, ona wie, co mówi.

Mówią, że policjanci polscy są rozstrzeliwani na miejscu. Nie wierzymy, boć przecie weszło tu państwo zorganizowane, europejskie. A cóż złego zrobiła policja, pilnowała porządku. Ale dlaczego córka Estery powiedziała, że widziała krew policjanta, który może był za gorliwy i na pewno nic więcej.
Upłynęło kilka dni, a Zygmunt do domu nie wracał, nie miałam pojęcia, co się z nim stało. Natomiast ktoś mówił, że kolega Zygmunta, Franek, który miał jechać razem do Wilna, jest w domu. Wzięłam kożuch pozostawiony przez Franka z czasu jakiejś wyprawy zimowej i poszłam szukać mieszkania Franka, który był kawalerem i wynajmował pokój. Franek przyjął mnie uprzejmie i na moje pytanie, jak to się stało, że on jest wolny, a Zygmunt uwięziony, odpowiedział:
gdy po 9-tej ruszyli w stronę Wilna, niedaleko za Wołożynem zajechały im drogę sowieckie czołgi, z których wyszło kilku „komandirów”, jeden z nich rozłożył na trawie jakąś chustkę i kazał na niej składać wszystko, co urzędnicy mieli w kieszeniach. Potem kazał im wracać spokojnie do domów, gdy jednak dochodzili do przedmieścia, otoczyli ich chłopcy białoruscy z czerwonymi opaskami i zaprowadzili do starostwa, gdzie urzędował komendant miasta. Siedzieli długo na ławie w korytarzu, był już wieczór. Otworzyły się drzwi i komendant miasta powiedział: proszę (praszu), ale nikt się nie ruszył. Na powtórne „zaproszenie” wstał Zygmunt i pierwszy wszedł. Po przesłuchaniu wyszedł komendant i pokazał „milicjantom”, żeby zabrali Zygmunta. Wyprowadzili go. Za chwilę wyszedł komendant i powiedział: – Jest już późno, przyjdźcie jutro.
Taka była wersja Franka.

Pewnego dnia zaczepiła mnie jakaś sympatyczna mieszkanka Wołożyna. 17 września jechała ona z mężem i naszymi urzędnikami do Wilna. Opowiedziała, jak się odbyło spotkanie z sowieckimi czołgami: gdy nasza grupa zobaczyła nadjeżdżające czołgi, wszyscy zostawili na uboczu swoje pojazdy, a były to przeważnie motocykle, a sami schowali się za pobliską szopę. Nadjechały czołgi, załadowały motocykle, kazali wszystkim wracać do domu. Powiedziała: – Gdy zabierali motocykl pani męża, zrobił się on tak blady, myślałam, że zemdleje. Następna grupa czołgistów poleciła zdać wszystkie przedmioty znajdujące się w kieszeniach. I groźba rewizji osobistej.

Z dnia na dzień oczekiwałam powrotu Zygmunta, ale doczekałam się tylko wiadomości, że można podawać jedzenie, tylko zupę, żeby po przemieszaniu widać było, że nie ma jakiegoś listu. Poniosłam. Areszt był naprzeciw domu, w którym mieszkałam w czerwcu. Dużo kobiet stało już na ulicy przed płotem ogradzającym więzienie. Mówiono, że gdy władze sowieckie weszły, było 14 uwięzionych, teraz siedziało 400 i kuchnia nie była dostosowana do takiej ilości. Wśród czekających kobiet jedna była bardzo zdenerwowana, chodziła tam i z powrotem paląc papierosy. Dowiedziałam się, że jest to sędzina, która jechała z mężem do Wilna, a po powrocie nie wpuszczono jej już do mieszkania. Mieszkanie zostało zajęte przez wojskowych sowieckich. Ale to nie wszystko. Gdy stałyśmy pod płotem czekając na odbiór garnka i zwrot jego, na balkonie mieszkania sędziny na I piętrze siadał „komandir” z harmonią i grał wesołe melodie, najczęściej „Katiuszę”.

Nie wiedziałam, czy nasi uwięzieni mają łyżki, więc załączyłam małą łyżeczkę aluminiową. W chwilę po odebraniu garnka wyszedł „enkawudzista”, wywołał mnie i powiedział groźnie, że jeśli jeszcze raz podam łyżkę, nie będzie mi wolno przynosić jedzenia.

Pewnego dnia ktoś zastukał do drzwi. Okno było obok. Wyjrzałam. Stał obcy mężczyzna, prosił o otwarcie drzwi. Mówił grzecznie: – Pani szanowna. Otworzyłam. Obszedł mieszkanie i powiedział, że muszę przyjąć robotnika z młyna. Robotnik ma małą rodzinę, to się pogodzimy.
Powiedziałam: – Nie mogę nikogo przyjąć, mieszkanie jest małe, dwa pokoje, wróci mąż i ma przyjechać jego matka.
Na to on: – Wasz mąż nie wróci, nareszcie stanie się sprawiedliwość, dość wam tych luksusów.
Pytam go, gdzie widzi te luksusy, mieszkanie jeszcze nie zagospodarowane, niemal puste. Na to on zaczął już mówić po rosyjsku, ręce rozkładać szeroko mówiąc „u nas w sowieckim Sojuzie jest wszystko, u nas budiet charaszo”. Przekonywał mnie tak od godziny 9 do 13-tej, postanowiłam jednak bez względu na to co się stanie, dobrowolnie nie zgodzić się na przyjęcie obcej rodziny.

O godzinie 13 przyszedł Franek. Grzecznie tłumaczył przybyszowi, żeby poczekał z przenosinami. Powiedziałam: – Pójdę do komendanta miasta, zapytam go, czy muszę przyjąć obcą rodzinę. Przybysz podyktował: Jan Kadyrko prosi o przyjęcie jednego robotnika z młyna. Przybysz zgodził się na odłożenie zajęcia pokoju i odszedł. Gdy po jego odejściu spojrzałam do lustra, byłam granatowa na twarzy. Podziękowałam Frankowi za wybawienie.

Po około 30 latach spotkałam pewną mieszkankę Wołożyna. Pytałam szczegółowo o rozmaite sprawy. Powiedziała ona, że Kadyrkę znała dobrze, mieszkała blisko ich domu. Gdy w 1941 r. weszli do Wołożyna Niemcy, Kadyrko służył Niemcom, za co w 1944 r. władze sowieckie zesłały go gdzieś za Ural.
Pewnego dnia krzątałam się w kuchni, weszła nieznajoma Żydówka, powiedziała „Dzień dobry”, bez pytania otworzyła drzwi do pokoju, oglądała meble, podnosiła pościel, żeby zobaczyć, jak są zbudowane łóżka. Zdumiona pytam, co sobie życzy, a ona, że meble nie będą mi już potrzebne i że ona chętnie kupi.

I znowu pewnego dnia we wrześniu ktoś zastukał. Otworzyłam okno. Stał żołnierz sowiecki z chłopcem z opaską. Pytał ile osób mieszka, gdzie mąż. Potem zwrócił się do chłopca: „Udierała?” „Nie” – odpowiedział chłopiec. Nie wchodzili do mieszkania, poszli dalej.

Wieczory spędzałam u państwa Bujalskich. Pewnego wieczora strach mnie jakiś przejął. Prosiłam panią Bujalską, żeby mi pozwoliła posiedzieć u niej. Radziła położyć się na sofce pod oknem. Nie kładłam się, siedziałam i patrzyłam na moje drzwi frontowe, oczekując czegoś strasznego. Zasnęłam jednak. Gdy się obudziłam, było już widno. Podziękowałam za gościnę i poszłam do swojego domu. Naprzeciw mnie wyszła sąsiadka, zdziwiona pyta, co się ze mną dzieje, gdzie byłam w nocy. „Bo tu do pani strasznie długo dobijali się wojskowi. Spytaliśmy ich czego chcą, a oni powiedzieli, że pani przechowuje chorążego polskiego”. Prawdopodobnie chodziło o chorążego K., który w mundurze przyszedł w sierpniu pożegnać się z nami. Opowiadano, że nieco dalej mieszka Żyd, który ma „pod opieką” naszą ulicę. Można go często widzieć w oknie. Nie wątpię, że wiadomość o przechowywanym chorążym pochodziła od „mojego” sąsiada z naprzeciwka.
I jak tu nie wierzyć w Opiekę Boską? Gdybym spała u siebie, a zaczęli tak się dobijać, serce by mi na pewno pękło.

Spotkałam sąsiadkę, która życzliwie zawiadamia: na Kościelnej jest chleb, proszę pospieszyć. Lecę więc szybko, jak mogę. W sklepie niewiele osób, ale właściciel piekarni, Żyd znany mi z widzenia mówi, że mi chleba nie sprzeda. Dlaczego? – Bo pani nie kupowała u mnie przed wojną, proszę iść tam, gdzie pani kupowała dotychczas. Mówię: – Kupowałam w piekarni najbliższej naszego domu, ale ten sklep już zamknięty. Po namyśle sprzedał chleb – o dziwo, mówił po polsku.

Pewnego dnia rozchodzi się wiadomość, że będzie sprzedawana sól. Za sól można wszystko kupić na wsi. Gonimy więc pod sklep już upaństwowiony. Kolejka ogromna, w sklepie cisza, nic się nie rusza, drzwi zamknięte na głucho. Stoimy, stoimy, wreszcie kolejka zaczyna falować i słychać pomruki zniecierpliwienia. Na to wychodzi w bok kolejki „sowiecka dama” (tak nazywano przybyłe z ZSRR kobiety, które różniły się od naszych ubiorem i wielką pewnością siebie).
„Dama” podniesionym głosem mówi: „Uciszcie się! Czto za narod! Postali trochę i już narzekają! U nas w Maskwie kolejka stoi na 4 kilometry i wszyscy cierpliwie czekają!”
Zrobiła się cisza. Nagle do „damy” zwraca się chłopiec białoruski lat ok. 18: „To mówicie, że kolejki u was stoją na czetyry kilometry?”
„Dama”: „A tak!”
Chłopak: „To ładne u was porządki! I tak po wszystko kolejki na 4 km?”
„Dama”: „A tak! I po sol i po gazety”.
Chłopak: „A eto palto, które macie na sobie, to jeszcze z czasów carskich?” (palto było z czarnego pluszu).
„Dama”: „Eto palto jeszczo mojej mamy, widzicie, jak umiała oszczędzać? A u nas nie lubią ludzi chciwych. Pewnego razu sprzedawali sól i pewna kobieta kupowała i znów stawała do kolejki. Widzieli to sprzedawcy i postanowili przekonać się ile tej soli ona kupi, a kobieta kupowała i zanosiła na strych, aż się zawalił sufit w jej mieszkaniu”.

W sklepach upaństwowionych (inne zamknięte) na półkach wystawione są tylko pudełka z kawą zbożową, nic więcej nie można kupić, nawet chleba nie ma. Czatujemy więc, czy w dni rynkowe nie pokaże się na rynku. I rzeczywiście – stoi wóz, a na nim dwa kawałki słoniny. Młoda dziewczyna po rosyjsku targuje cenę, która jest wysoka. Dziewczyna odchodzi od wozu, wtedy zdecydowanym krokiem podchodzi młody „tubylec” i bierze słoninę płacąc żądaną sumę. Na to wraca dziewczyna, krzykiem mówi, że to ona targowała i ona kupuje, a on niech nie wchodzi jej w drogę. Na zakończenie oznajmiła po rosyjsku: „Takich jak ty u nas wysyłają na białe niedźwiedzie. Znajesz co to białe niedźwiedzie?”

Pieniądze polskie są nadal środkiem płatniczym, ceny utrzymane jak za czasów polskich, ale nic nie ma do kupienia. Przykładowo 1 kg słoniny 5 zł, ale w sklepach tej słoniny nie ma, a w dzień rynkowy, gdy ktoś przywiezie słoninę, żąda się za nią 50 zł.

W niedzielę wchodzę do kościoła. Przy drzwiach stoi kilku żołnierzy sowieckich – w czapkach. W pewnym momencie zrobił się mały ruch. Nie wiem dlaczego – nigdy nie rozglądam się w kościele. W dalszym ciągu dnia mówiono, że pan Rotkiewicz, nie mogąc patrzeć na lekceważenie kościoła przez żołnierzy sowieckich podszedł do nich i strącił im czapki z głów. Na drugi dzień pana Rotkiewicza już nie było w domu.

Od paru dni po południu przychodzi do mnie młody żołnierz sowiecki z czarnym otokiem na czapce, prawdopodobnie czołgista z czołgów rozmieszczonych na pobliskich polach. Wchodzi do kuchni, mówi „zdrastwujcie”, siada pod oknem i przeważnie milczy. W tym czasie robię sobie obiad, kotlety kartoflane. Mam dużo kartofli, bo z sąsiadką przehandlowałam, otrzymałam worek kartofli za zimowe palto, które jest jej potrzebne dla dorastającej córki. Więc ten przystojny żołnierz w milczeniu obserwuje, co robię. Upewnił się już, gdzie jest mój mąż. Pewnego razu wskazuje na poszewkę wypchaną małym praniem. Mówi: „A tu to chyba macie cukier”. Ja na to: „Żebym miała tyle cukru. to bym z wami nie gadała (powiedzonko nieeleganckie, często wówczas używane), a widzicie, że co dzień robię ziemniaki na cały dzień, bo nie ma chleba. Dziwi mnie, jak to władza wasza nie może zorganizować pieczenia chleba i w ogóle nie ma nic w sklepach”.
Żołnierz: – A u was było wsio?
Ja: – Absolutnie wsio było.
Żołnierz zdziwiony: – My-że was aswabadili.
Ja: – Od czego?
Żołnierz: – Od panów.
Ja: – Nie widziałam żadnych panów na oczy. Sami sobie byliśmy panami.
Po kilku wizytach żołnierz przestał przychodzić. Dziś myślę: Gdyby teraz, po latach wojny, dziwnym wydarzeniem odwiedził mnie, przyjęłabym go jak przyjaciela, bo już wtedy mógł mnie pogrążyć w nieszczęściu.

Właśnie tak się zdarzyło pewnej pani wołożyniance. Poznałam ją pod więzieniem, gdy naszym mężom nosiłyśmy zupę. Pani ta zawsze w dobrym humorze i dobrych myśli. Mąż jej jest nauczycielem, chwilowo siedzi w areszcie, ale to zaszła jakaś pomyłka i na pewno lada chwila wróci do domu. Ona jest Rosjanką, urodziła się w Archangielsku, poznali się z mężem, gdy on w czasie I wojny światowej zmobilizowany do rosyjskiego wojska zawędrował na daleką północ. Wrócił do Polski z żoną – Rosjanką, osiedli na kresach. Pani mówi: – Ja znam Rosjan, nie ma czego ich się bać, potrzymają naszych i wypuszczą. Robię zapasy na zimę, żeby męża odkarmić, gdy wyjdzie. Dzieci nie mamy. Jest nam dobrze samym.
Pewnego dnia opowiada mi, że zaczął ją odwiedzać sowiecki wojskowy. Bardzo miło im się rozmawia wieczorami.
Nagle – grom z jasnego nieba: mówią, że moja towarzyszka spod więzienia została aresztowana. Wszystko się odbyło w tragicznej scenerii – chciała ona skakać z okna, krzyczała na całą ulicę. Trudno mi było uwierzyć, więc idąc do miasta skręciłam w ulicę Kościelną, przy której stał ich dom. Zobaczyłam pozrywane firanki w oknach i pusty dom. Zapasy zimowe, kiszone jabłka, które ta pani szczególnie umiała robić, sprzedawane były w sklepie.

Przed sklepem tym pewnego dnia zobaczyłam dużą kolejkę, mówią, że sprzedają zarekwirowany komuś żółty ser. Stanęłam w kolejce i po długich zwrotach otrzymałam pół głowy sera. Radość moja była ogromna. Na drugi dzień poniosłam ser pod więzienie. Kobiety tam stojące nie radziły posyłać, bo mąż tego nie otrzyma, zje ktoś inny. Nie posłuchałam i ser wręczyłam panu w czapce z zielonym czy niebieskim otokiem. Nigdy się nie dowiedziałam, czy mój Biedaczek otrzymał ten ser.
Chociaż bardzo mi odradzano, podałam do więzienia koc – piękny włochaty koc. Niech Mu będzie ciepło. Czy otrzymał?

Na początku września przyszedł sowiecki wojskowy w otoczeniu kilku białoruskich chłopców: – U was zdaje się jest radio, pozwolicie posłuchać?
Powiedziałam: – Proszę.
Ustawiłam radio na stole. Wszyscy pilnie słuchali komunikatów wojennych. Żołnierz nie chciał usiąść, słuchał nachylony i cały czas trzymał rękę na rewolwerze przypiętym do pasa.
Przychodzili tak przez ileś dni. Miałam dość tych wizyt, prosiłam więc sąsiada o kupno radia. Zgłosił się wojskowy, powiedziałam, że za radio chcę 1000 rubli. Dał mi je bez sprzeciwu. Podobno było to bardzo dużo, ale na swoje usprawiedliwienie miałam to, że nie znam się na rublach. Złote polskie były ciągle ważnym środkiem płatniczym.

Opowiadał mi ktoś, że komendant miasta jest bardzo przystępnym człowiekiem, postanowiłam iść do niego z prośbą o przepustkę do męża, bowiem wynajęcie pokoju przez pracownika młyna nie dawało mi spokoju.
Weszłam do dużej sali, w której przy stołach pracowali urzędnicy wojskowi i cywilni. Gwar był duży. Wskazano mi wojskowego, do którego czekała nieduża kolejka. W tej kolejce zobaczyłam młodziutką maszynistkę ze starostwa. Przyjechała niedawno i bardzo się podobała naszym urzędnikom. Właśnie podeszła do komendanta i po polsku poprosiła o przepustkę do Białegostoku. Komendant zdumiony aż podskoczył: – Tamże faszysty!
A ona: – Tam moja mama, muszę jechać do mamy, tu nikogo nie mam.
Komendant: – Nie wydajemy takich przepustek.
Odeszła płacząc.

Przede mną stoi Żydówka. Skarży się komendantowi, że pokój w jej domu zajmuje Polak. Polaków dokwaterowywali na siłę, ona teraz prosi, żeby tego lokatora zabrać. Polacy krzywdzili. Komendant spisał wszystko. A mnie stanęło przed oczami jak żywe, gdy przed trzema miesiącami nie dawano nam spokojnie przejść ulicą, tak zapraszano na lokatorów. I właśnie to Żydzi zapraszali.

Moja kolejka: – Proszę o przepustkę, muszę się widzieć z mężem, niedawno przyjechałam do Wołożyna, nikogo nie znam, nie wiem, co mam robić.
Komendant: – Nie wydajemy takich przepustek.
Krótko i węzłowato. I już do następnego kolejkowicza: – A wy czto chatieli?
Kolejny grom! Wszedł wojskowy, prosił, żeby mu pokazać mieszkanie, zawiadomił, że wojsko zajmuje jeden pokój.
Proszę: – Mąż wróci lada dzień, poza tym ma przyjechać jego matka.
Wojskowy mówi: – Nie wiemy jeszcze, co będzie, ale na razie zamieszkają tu wojskowi.
I rzeczywiście przyszli dwaj wojskowi. Jeden pan z „Suwiazi”, drugi pan Szikorow – politruk. Wystawiłam im jedno łóżko, jak się mieścili, nie wiem. Byli grzeczni, o nic nie prosili, cały dzień w domu ich nie było. Przychodzili na noc, czasem wchodzili do kuchni. Jeden z nich pokazał mi pewnego dnia buciki dziecięce, sprzedane przez Żydówkę przez „Czarne wejście” sklepu. Sklep ten był zamknięty od początku września.
Pewnego dnia powiedział do mnie wojskowy: – Nam mówili, że u was było bardzo źle, ale widzimy, że nie było tak źle.
Jednocześnie z zajęciem pokoju u mnie, zajęto pokój u Róży Błażewicz, u której bywałyśmy z panią Bujalską. Pokój zajął „komandir”, tzn. oficer Ławrowski. Wysoki przystojny pan, ziejący nienawiścią do Polaków. Spotykaliśmy się czasem we wspólnym pokoju, gdy nadszedł niespodziewanie. Wypowiadał swoje satysfakcje z powodu wprowadzanych nowych porządków. I z przyjemnością mówił: „Sowieckij Sojuz sumiejet rozkułacziwat’”. A jednego wieczora powiedział: – Nu, dziś wykonaliśmy ważną robotę, spaliliśmy bibliotekę (mówił o bibliotece w byłych koszarach polskich) – Ale wśród książek była jedna rzecz piękna, żal mi było, że musi się spalić, ale trudno

Byłyśmy trzy Polki w pokoju. Odeszłyśmy bez słowa. Pytałam potem panią Różę, czy nie dowiedziała się, jakiej to książki żal było Ławrowskiemu. Powiedziała, że mówił o albumie Matejki. Palono na podwórzu koszar.

I znów pewnego wieczoru zastał nas trzy i opowiedział ciekawą historię: Krótko przed wybuchem wojny otrzymali oni rozkaz spenetrować polski posterunek przygraniczny. Udali się trzej ubrani po cywilnemu. Dwaj mówili po polsku, trzeci nie umiejący po polsku, ale specjalista od wywiadu, udawał niemowę. Mieli dobrą wódkę, którą częstowali posterunek K.O.P.-u, dowiedzieli się, co im było potrzebne i wrócili spokojnie do swoich.

Kiedyś wpadłyśmy na chwilę do pani Róży, żeby posłuchać radia i w tym momencie wszedł jej lokator z przyjacielem. Nazywał się Łanow. Zaczęła się pogawędka na tematy polityczne. Łanowa wysoki, ładnie zbudowany, stoi w szynelu pod piecem i nagle mówi: – Wot i rastaptali my Polszu kak błachu (tzn. pchłę).
Spojrzałyśmy po sobie zdumione. Taka rozmowa „towarzyska” w obecności trzech Polek! Nie mówiłam po rosyjsku, a czasem trzeba było udawać, że się nie rozumie, bo jak reagować?

Inne powiedzonka Ławrowskiego:
– Zapamiętajcie sobie: gdzie raz stanie but ruski (sowiecki?), stamtąd już nigdy się nie cofnie. I Warszawa będzie nasza, tak jak była.
– Nie mogę słuchać polskiej mowy, co to za mowa, nic nie słyszę, tylko „bo”, co to za słowo? Co ono znaczy? (wszystko oczywiście było mówione po rosyjsku i z obrzydzeniem).
– Mój brat mieszkał w Warszawie, przysyłał mi bardzo dobrą czekoladę. Napisałem mu, żeby zaprzestał posyłania, nie wiem, co się teraz z nim dzieje.
Późną jesienią Ławrowski sprowadził żonę, bardzo przystojną wysoką panią – Turkmenkę. Widywałam ją z dzieckiem jeszcze nie chodzącym. Pani Ławrowska była uprzejma, dyskretna, mało mówiąca, nie miała nic z „chojractwa” innych pań rosyjskich.

Spotkałam Esterę, która zlikwidowała już sklep i nic nie sprzedaje. Pyta troskliwie, co słychać z mężem. Odpowiadam, że nic nie wiem. Na to ona w zamyśleniu: – Za polskich czasów też byli uwięzieni, ale można było z nimi widzieć się, podawać wszystko, pisać listy, a teraz to straszne: kamień w wodę.

Gdy pewnego dnia weszłam do państwa Bujalskich, siedział nieznany mi gość, lat ok. 40. To był znany w Wołożynie Żyd, . Rodzina Rogowinów była liczna w Wołożynie. mówił dobrze po polsku, bez żadnych akcentów. Opowiadał znaną nam ze słyszenia historię kamienowania Księdza Proboszcza Udalskiego. Ksiądz, bardzo godny człowiek, ślusarz – amator, w piwnicy kościoła miał pracownię ślusarską. We wtorek 19.IX. (po wejściu wojsk sowieckich) ktoś postanowił aresztować Księdza. Szukano go wszędzie w plebanii. Znaleziono w piwnicy kościoła. Gdy wyprowadzano Księdza, obok kościoła odbywał się wtorkowy rynek. Uczestnicy rynku z okolicznych wsi, to w większości ludzie wyznania prawosławnego. Jakaś baba rzuciła w Księdza gruszką, na to hasło inne zaczęły rzucać kamieniami.

Rogowin opowiada:
– Mieszkam przy rynku, we wtorek wpada mój kuzyn krzycząc, żeby ratować Księdza, bo go zabiją. Wybiegłem z mieszkania i widząc, co się dzieje wskoczyłem na jakieś podwyższenie i zacząłem krzyczeć: „Grażdanie, co wy robicie? Na początek naszej upragnionej władzy chcecie zabić człowieka? Tyle lat czekaliśmy na oswobodzenie z pańskiego jarzma i teraz zostawmy wszystko sprawiedliwej władzy sowieckiej. Jeżeli Sowiecka Właść uzna księdza winnym, na pewno poniesie on karę, a teraz pozwólmy mu odejść spokojnie”.
Zaprowadziłem Księdza na plebanię. Księdzu temu nie dam zrobić krzywdy, bo gdy od polskich władz otrzymałem wyrok więzienia, żona moja z dziećmi została bez środków do życia, wtedy właśnie Ksiądz ratował moją rodzinę od śmierci głodowej, wspomagał czym mógł i teraz nie pozwolę zrobić Mu krzywdy.

Jestem szczerym komunistą, robiłem co mogłem, żeby w Polsce zapanował komunizm, wiele razy przekraczałem granicę wypełniając zalecenia władz sowieckich. Za to zostałem skazany przez polski sąd na więzienie. W więzieniu nie było mi źle, całymi dniami czytałem. Przeczytałem całego Sienkiewicza. Jakaż to piękna literatura. Moja kuzynka też komunistka. Postanowiła ona przenieść się na stałe do ZSRR. Nie można było oficjalnie wyjechać, więc poszła przez „zieloną granicę”. Przeszła spokojnie przez linię polską, a dalej zatrzymali ją sowieccy pogranicznicy. Stawili przed komandirem. Ten pyta, dlaczego przeszła nieprawnie granicę. Odpowiedziała: „Bo jestem komunistką i chcę żyć w komunizmie”. Na to komandir: „Jeżeli jesteś komunistką, to idź i rób komunizm w Polsce. Tu nie będziesz miała nic do roboty”.

Ksiądz Proboszcz Antoni Udalski
Może słowa pisane przeze mnie będą jedynym wspomnieniem o tym Człowieku przez wielkie C. Może ktoś kiedyś przeczyta, co o Nim piszę.
Ksiądz Udalski z kościoła wołożyńskiego nie był aresztowany przez sowieckie władze. Nabożeństwa w kościele odbywały się regularnie do mojego wyjazdu z Wołożyna. Po wejściu Niemców, gdy zaczęły się prześladowania Żydów, piekarz z kolonii urzędniczej zwrócił się do Księdza z prośbą o ochrzczenie jego ośmioletnego synka.
Po moim przyjeździe do Wołożyna w czerwcu 1939 r. opowiadano, że Dratwicki ożenił się z Żydówką. Gdy się urodził syn, ojciec chciał go ochrzcić, ale zaprotestowało społeczeństwo żydowskie. Powiedzieli, że nigdy nie dopuszczą do ochrzczenia żydowskiego chłopca.
Kiedy więc Dratwicki zwrócił się o chrzest, mimo zakazu władz niemieckich Ksiądz ochrzcił chłopca. Matką chrzestną była pani magister z apteki, piękna pani, pamiętam ją. Niestety nie pamiętam, kto był ojcem chrzestnym.
Gdy władze niemieckie dowiedziały się o chrzcie dziecka żydowskiego, kazały zastrzelić Księdza i rodziców chrzestnych.
Tak poległ Ksiądz Antoni Udalski, wypełniając swój obowiązek.
CZEŚĆ JEGO PAMIĘCI!

Sąsiad wypożyczył mi gazetę rosyjską, na stronie której widzę żart rysunkowy: stoi doniczka, z niej sterczy goły patyk, obok karykatura polskiego wojskowego podlewającego ten patyk. Pod spodem napis: „Generał myśli wyhodować z tego Polskę”. Nie wiem, czy podpis był dokładnie taki, ale sens był ten. Generał przebywał wówczas we Francji.

Panie pod więzieniem pytają, czy już byłam u prokuratora, bo on przyjmuje „strony”. Poszłam. Weszłam do dużego przedpokoju o trzech drzwiach, prawe drzwi zamknięte i napis „Prokurator”. Zapukałam, weszłam. Na moje pytanie młody mężczyzna czytający gazetę kazał na korytarzu czekać na prokuratora. Wyszłam i stanęłam przed środkowymi, otwartymi drzwiami. W pokoju stoi stół, a o jedną z jego nóg oparty stoi na ziemi szereg oprawionych obrazów. Pierwszy zwrócony do przedpokoju, to godło Polski – Orzeł Biały.

Stoję, czekam na prokuratora, a serce mi się ściska na widok sponiewieranego godła. Wtem od lewej strony wszedł mężczyzna ubrany w cywilny garnitur i wysokie buty. Stanął przed Orłem i zwracając głowę do kogoś z lewej strony, coś mówił, wyglądało, że dawał jakieś polecenia. Na koniec szpicem buta kopnął lekko obraz i znikł z pola mego widzenia. Poszedł w prawo. Zdawało mi się, że już dość długo czekam na prokuratora, więc zapukałam znów i weszłam. Na środku dużego pokoju stało biurko, za biurkiem siedział urzędnik, którego przed chwilą widziałam przed obrazami. Pod biurkiem leżał kilim białego koloru ze stylizowanymi bławatami (mówiono, że kilim ten pochodził z mieszkania sędziego polskiego, który siedzi w więzieniu). Powiedziałam „dzień dobry” i że mówię tylko po polsku. Na to „prokuror” dał znak mężczyźnie, który pod oknem na sofce czytał gazetę. Odłożył gazetę, a prokuror: – „Gawaritie pa polski”.
Mówię więc, że mój mąż trzymany jest w więzieniu przez jakąś pomyłkę, czy mogę spytać, o co go oskarżają.

Prokuror wstał, podszedł do kasy ogniotrwałej stojącej przy drzwiach, wyjął teczkę, czytał, nagle z oburzeniem wykrzyknął: – On-że udierał!
Ja na to: – Nie uciekał, tylko władza wojskowa wydała polecenie jechać do Wilna, musiał więc jechać.
Prokuror: – Nu wot eto kropka nad i.
Ja: – Nie było żadnego i, człowiek uczciwie pracował i tylko pracy pilnował.
Prokuror: – Budiet sud i sud wsio razsmotrit.
Ja: – Czy rodziny będą mogły uczestniczyć w sądzie?
Prokuror: – Nie znaju.
Wszystko było mówione przy pomocy tłumacza.

Żołnierze sowieccy lubią politykować, wystarczy parę osób stojących, a już się przyłącza żołnierz i „oświeca”:
– Polszy nigdy nie było i nie będzie, w ogóle takiej nacji nie było. Wskutek zamieszania po I wojnie światowej jakaś grupa burżujów otumaniła trochę Ukraińców, trochę Białorusinów i stworzyli Polszę, ale to już należy do przeszłości.
– Polaki eto udiwitielnyj narod, wsio u nich „pan”, daże tufli to u nich pan-tufli (pantofle).
– Mówicie, że u was nie było głodu i że wszystko było, nu i co. jeżeli teraz Polsza prapała. Wy jedli i pili i tańczyli tanga, a my budowali tanki i kto na tym lepiej wyszedł?

A pod więzieniem już nie wolno stać przy płotku otaczającym były areszt. Stoimy za jezdnią na drugim chodniku, przy podaniu przesyłki można podejść do bramki, potem wrócić na miejsce i czekać na zwrot naczynia. Moje naczynie to gliniany garnczek, bo wolno podać tylko zupę, żeby w chlebie nie załączyć listu. Można też podać koszule. Widziałam, jak w oknie przed lampą elektryczną dyżurny prześwietlał kołnierz koszuli, czy nie ma tam jakiegoś pisma. W kopercie przysłanej przez Matkę załączyłam machorkę, otrzymałam z powrotem woreczek z rozsypaną machorką i pustą kopertę.

Stoimy zawsze długo, nim zaczną odbierać nasze przesyłki. Czasem dzieje się coś ciekawego w tym czasie. A więc pewnego dnia wypuścili lokaja hrabiego Tyszkiewicza. Lokaj nawet nie popatrzył na naszą gromadkę, nacisnął czapkę i ruszył szybkim krokiem. Jakiś stojący z nami mężczyzna mówi: – Znam go, pracował u hrabiego, to dobry człowiek.
NKWDzista: – Kto, takiej?
Mężczyzna: – Nie, hrabia był dobry.
NKWDzista: – Dobry? A ile on miał krów?
Mężczyzna: – Nie wiem, zdaje się, że osiemdziesiąt.
NKWDzista: – A wy ile mieliście?
Mężczyzna: – Jedną.
NKWDzista: – To jakiż on dobry, jeżeli mając tyle krów nie dał wam?

Innym razem wyszedł były komornik polski. Przeszedł przez ogródek, żona czekająca z obiadem wybiegła naprzeciw, przywitali się, nagle zrobił się jakiś ruch w drzwiach aresztu, zaczęto wołać komornika, żeby wrócił. Wrócił do drzwi, które zamknęły się za nim.

I pewnego dnia znów zrobił się ruch przy drzwiach. Wychodzą jacyś mężczyźni. Moje towarzyszki zaszumiały: – To stary i młody hrabia z Wiałej.

A za nimi trzeci – to mój Zygmunt. Charakterystycznym swoim ruchem podrzucił czuprynę. Żaden nie spojrzał w naszą stronę. Szli z workami i kopaczkami kopać ziemniaki. Starszy Tyszkiewicz wysoki, wyprostowany, młody wysoki, o ciemnych włosach, bardzo przystojny. Odwróciłam się do płotu i głośno płakałam.

Pod więzieniem moje panie bardzo ożywione coś szepczą, umawiają się. Nie znałam poprzednio tych pań, wiem , że jest tam żona sympatycznego burmistrza Szweda, jego siostra bardzo aktywna, jest też sędzina. Podchodzę, pytam, co się stało. Mówią, że jest nowy NKWDzista, bardzo sympatyczny, uśmiechnięty. Panie rzucają się do niego z pytaniami, prośbami. „Nowy” patrzy, słucha wszystkich, uśmiecha się i tylko jedno powtarza, oczywiście po rosyjsku: – Cóż wy tacy niespokojni? Niebiespakojtieś, niebiespakojtieś.
O ile wiem, nikomu w niczym nie pomógł i jakoś szybko wyjechał.

Pod więzieniem jakaś starsza pani coś mówi z rozpaczą. Zbliżyłam się do grupki. Pani mówi: – Nie mieszkam w Wołożynie, przyjechałam tylko odwiedzić mego siostrzeńca, Chlebnikowa, zastałam mieszkanie zajęte przez wojskowego sowieckiego i wszystkie jego rzeczy zarekwirowane. Teraz nie mam możności podać mu czystej koszuli, bo skąd wezmę?

A Chlebnikow jest bardzo obciążony: Gdy gruchnęła wiadomość o przekroczeniu granicy przez wojska sowieckie, Konstanty Chlebnikow jako harcmistrz zwołał harcerzy, powiedział im: – Nie będziemy biernie patrzeć na taki gwałt, będziemy walczyć, jak kto może. Gdy jednak zobaczyli sowieckie czołgi, czołgi piętrowe, sunące niekończącą się linią, schronili się do lasu, nie wiem, ile dni tam przebywali, aż rozeszła się pogłoska, że wojskowi sowieccy urządzili pułapkę, wyłapali wszystkich, harcerzom kazali iść do domów, a harcmistrz powędrował do więzienia.

Pod więzieniem mówią do mnie: – Pani mąż śpi w jednym łóżku „na waleta” z inspektorem szkolnym, panem Stelmachem.

Pod więzieniem szepczą:
– Dyrektor gimnazjum, pan K., sprawia kłopoty nowym władzom w ustalaniu winy. Historia pana K. jest ciekawa: był profesorem gimnazjum w Warszawie. Żona, którą kochał, porzuciła go. W rozpaczy wyjechał w świat, wędrował długo, a po powrocie do kraju postanowił osiąść na najdalszych kresach. I objął posadę dyrektora w gimnazjum wołożyńskim. Gdy teraz w więzieniu jest przesłuchiwany przez NKWD, nie odpowiada na żadne pytania, a od czasu do czasu zawiadamia: – Objeździłem świat, ale takiego barbarzyństwa, jak u was nie spotkałem nigdzie

U pana K. mieszkały dwie Rosjanki – siostry, dystyngowane panie, wychowane na poezji Puszkina i Lermontowa. Gdy widziałam je u pani Bujalskiej mówiły po polsku, dziwiły się dlaczego i za co aresztowano dyrektora K. i w ogóle dlaczego niemal wszystkich mężczyzn trzymają w więzieniu. Ale to nie potrwa długo. Tak twierdzą

Jest dzień przyjmowania zup dla zakluczonych. Niosę pszenną zacierkę ze słoniną. Podałam i czekam na zwrot naczynia. Po krótkim czasie wychodzi NKWDzista, wręcza mi z powrotem pełen garnek i mówi, że takiego nazwiska nie ma.
Ja: – A gdzie on jest?
NKWDzista: – Ujechał do Nowogródka na doprosy.
– A kiedy wróci?
– Nie znaju.
Takie zawiadomienie powtórzyło się jeszcze raz. Potem znów przyjmowano.
Panie mówią, że nasi proszą o cebulę, suszone jabłka, bo im zaczynają zęby chwiać się z braku witamin.

Pogoda we wrześniu ciepła, słoneczna. Snują się ludzie po mieście. Czasem można usłyszeć ciekawe rozmowy, tym bardziej, że żołnierze sowieccy chętnie przystają i z miłym uśmiechem odpowiadają na różne pytania.

Jakaś pani pyta, jak to się stało, że wojska sowieckie weszły w granice Polski, gdy kilka lat temu był podpisany pakt o nieagresji. Żołnierz z wyrozumiałością, jak się mówi do dziecka:
– Z naszej strony to nie była agresja, spieszyliśmy z pomocą naszym braciom Białorusinom i Ukraińcom. Musieliśmy ich wyzwolić.
– Od czego wyzwolić, jeżeli podpisano dogowor z Niemcami, to oni tu nie przyjdą!
– Sowieckaja właść jest mądra i wie, co robi.

Innym razem żołnierz sowiecki mówi na jakąś złą uwagę o Hitlerze: – Nie Hitler winien wojny, a Polacy. Hitler musiał bronić Niemców, których zabijali Polacy.
Ktoś pyta: – Gdzie zabijali?
Żołnierz: – W Poznańskiem, na Prusach Wschodnich.
O brudna, zbrodnicza, zakłamana propagando!

Od strony wschodniej ulicą Legionową jedzie ciężarówka kierowana przez towarzysza żołnierza. Na ciężarówce siedzi młodziutki żołnierz polski, rzadkie zjawisko. Jest na pewno zmobilizowany najpóźniej, bo mundur ma nowy. Auto stanęło i od razu zaczęło się tworzyć zbiegowisko bab. Otoczyły auto i patrzą w milczeniu. Żołnierzyk siedzi z opuszczoną najniżej głową, a mnie serce boli i chciałabym mu powiedzieć: – Żołnierzyku, nie opuszczaj głowy, patrz śmiało przed siebie, bo na nikogo nie napadałeś, nikomu krzywdy nie zrobiłeś.
Ale konwjent sowiecki już krzyczy, rozpędza wszystkich.

Gospodyni, która przynosiła nam mleko do połowy września, teraz odmówiła, ale przyszła zawiadomić, że jest bardzo biedna i nie ma się w co ubrać, czy nie dałabym jej czego. Nie powiedziałam jej, że ma krowę, konia i dwa domy, dałam sukienkę.

W połowie października niespodzianka: przyjechała starsza siostra Zygmunta – Stefa. Zadała sobie wiele trudu, bo pociągi chodzą, jak chcą, a ze stacji do miasta Wołożyn jest 18 km. Szła piechotą, bo autobusy przestały kursować. Stefa pyta, co u nas słychać, pisały listy, ale nie otrzymały odpowiedzi. Mówię, że odpisałam, a słychać źle, bo Zygmunt jest uwięziony i żadnych informacji o nim nie udzielają.

Stefa mówi, że jej męża też nie ma od czasu zmobilizowania. Została ona sama z dziećmi, na szczęście przyjechały na stałe jej matka i siostra – Irena. Irena niepokoi się o narzeczonego, który po zmobilizowaniu został wysłany na granicę niemiecką. A matka płacze całymi dniami odkąd miała sen o Zygmuncie. Stał on przy czarnej trumnie ubrany w czarny smoking, a w ręce miał czarną teczkę. Matka zapytała: – Zygmusiu, co ty wyprawiasz? A on na to: – Przygotowałem wszystko, żeby nie robić wam kłopotu.

Matka mówi: – Ten sen był tak wyraźny, że jestem pewna, że coś się stało z Zygmuntem i już go więcej nie zobaczę. Podobne miałam uczucie, gdy w czasie I wojny światowej mąż mój jako kolejarz pojechał służbowo do sąsiedniego miasta. W nocy śniło mi się, że ubieram się do ślubu, nałożyłam biały welon, ale kiedy spojrzałam do lustra, zobaczyłam siebie w czarnym welonie i ubraniu. Tego samego dnia mąż przyjechał bardzo chory, okazało się, że ma tyfus. Zaraz zmarł.

Państwo Bujalscy pracują w księgowości. Otrzymali bilety do kina. Zaproponowali jeden mnie. Poszłam. Film – „Iwan Susanin”. Na początku fragment antyreligijny: siedzi obywatel i coś opowiada drugiemu, który obrócony do opowiadającego leży na ziemi podparty łokciem. Starszy opowiada coś o Bogu, mówi, jaki był „krasiwy”. Przy tych słowach młodszy odwraca twarz do widzów, robi zeza i wykrzywia się w obrzydliwy sposób. Dalej Iwan Susanin obiecuje ludziom w polskich kontuszach zaprowadzić ich na wojska rosyjskie. Przewodnik prowadzi jednak w gęste lasy. „Panowie polscy” widzą, że Susanin oszukał ich, że nie ma powrotu, wyjmują szable i zadają okrutną śmierć rąbiąc na kawałki bohatera.

Na początku listopada ktoś zapukał do drzwi frontowych. Otworzyłam i zdumienie moje nie miało granic. W drzwiach stał Wojtek Gibas – 18-letni pacjent z Witkowic. Pracował potem w fabryce w Krakowie, zdobył mój adres i przyjechał zobaczyć, co się dzieje ze mną w czas tej okropnej wojny.

Opowiedział swoje dzieje:
Gdy pod Kraków zbliżały się wojska niemieckie, władze polskie wydały rozkaz, by młodzi mężczyźni uciekali na wschodnie tereny Polski. Wędrowały więc całe masy głodnych ludzi. Głodnych, bo w mijanych miastach sklepy były żydowskie i nie sprzedawano tam nic polskich uchodźcom. Z oburzeniem opowiadał, że gdy do takiego miasteczka weszły wojska sowieckie, sklepy zostały otwarte i wszystko mogli kupić wojskowi sowieccy. Nowe władze zaproponowały młodym Polakom wyjazd do kopalń w Donbasie. Innego wyjścia nie było, pojechali do Donbasu. Tam Wojtek zgodził się na pracę w kopalni. Był rosły, silny i praca jak na czas przejściowy byłaby dobra, gdyby nie głód ciągle odczuwany. Bo kiedy wyjeżdżają z kopalni, idą do stołówki, tam sprzedający nie może niczego odmówić robotnikowi, więc pierwsi biorą 10 szklanek herbaty, stojącym w kolejce dalej nie wystarcza i muszą czekać, a jeżeli to jest wieczorna zmiana i kończy się godzina pracy bufetowej, zamyka ona bufet, a robotnicy idą głodni spać.

W tych warunkach nie dało się pracować, więc Wojtek opuścił i trochę szedł, trochę jechał na zachód. Na ziemi Nowogródzkiej aresztowało go NKWD i osadziło w więzieniu w Lidzie. Przy rewizji osobistej stwierdzono, że w płaszczu ma zaszyte pieniądze, zabrano płaszcz do szczegółowego przeszukania, a Wojtek wyłamał kratę i uciekł z więzienia. Przenocował u mnie, dałam mu pieniądze na drogę, obiecał, że na wiosnę przyjedzie z kolegami. Pojechał i więcej go nie widziałam. Po przyjeździe do Krakowa w 1945 r. pytałam znajomych, czy nie wiedzą co o Wojtku. Nikt nic nie wiedział.

A w Wołożynie zaprzestano przyjmowania przesyłek naszym aresztowanym. Nie wiemy dlaczego, czy na długo, więc w dotychczasowe dni przyjęć stoimy pod płotem i czekamy. Ukochane święto 11 Listopada przeszło spokojnie, ale po tym dniu pod więzieniem zobaczyłam dużo nieznanych twarzy. Były to kobiety, tzw. tutejsze kochane Białorusinki. Gdy wyszedł NKWDzista opadły go te kobiety pytając o swoje dzieci. Okazało się, że uczniowie gimnazjum urządzili Święto Niepodległości, rozklejali afisze (ręcznej roboty) i tu ich aresztowano. Jedna z matek, szczególnie wymowna, prosiła o przyjęcie paczki dla córki. Płacząc krzyczała: – Ona ma 16 lat, potrzebuje odżywiania, zęby jej wypadną. Przyjmijcie chociaż jabłka. My nie Polaki, my Ruskie! NKWDzista ze spokojną twarzą słuchał i zapewniał: – Nie biezpakojtieś, wsio imiejut, czto im nada.

Przyszedł kontroler liczników elektrycznych. Kiedyś uprzejmy i miły pracownik elektrowni, Żyd, bywały w rozmaitych sytuacjach, wykształcony, rozmawiał kiedyś na różne tematy. Teraz mówiący krótko i urzędowo. Przypomniał o płaceniu. Powiedziałam, gdy mąż wróci, wszystko wyrównamy, teraz nie mogę, bo nie mam rosyjskich pieniędzy. Powiedział: wyłączymy światło. I wyłączyli.

Grudniowe wieczory długie, palę świece przygotowane jeszcze latem na polecenie LOPP.
Mrozy zaczęły się niesamowite, siedzę w nieopalanym mieszkaniu, przy świecy, a ściany trzeszczą od mrozu. Takich mrozów jeszcze nie było, a ludzie mówią, że to zrozumiałe, bo kiedy została otwarta granica, mrozy napływają ze wschodu. Świece się skończyły, siedzę, drżę z zimna i modlę się o śmierć. Naraz olśnienie: samobójstwo! Och, mogę popełnić samobójstwo, ta myśl mnie opanowała i nie opuszcza: tylko sama mogę poradzić, co zrobić, żeby nie czuć i nie widzieć tego wszystkiego, co się dzieje na tej strasznej Ziemi.
Zapomniałam, że jestem wierzącą katoliczką? Boże, przebacz! Może nasze cierpienia są komuś potrzebne!

W grudniu, na urodziny Stalina, urządzono niespodziankę: unieważniono polskie pieniądze. Miałam ich zapas ze sprzedaży mebli. Wymieniać na ruble mogli tylko pracujący w sowieckich instytucjach. Tu poratował mnie pan , który część złotych polskich zmienił na ruble, miałam więc za co kupić na rynku coś do jedzenia, bo w sklepach nadal nic nie ma.

Druga niespodzianka: pod lewym pałacem (po Tyszkiewiczach i po wojsku) przygotowywano więzienie i wszystkich naszych więźniów przeniesiono do piwnic pod pałacem. Stąd już żadna wiadomość od naszych uwięzionych nie nadeszła.

„Wychadnoj” (dzień wolny od pracy) był co szósty dzień. Nagle wprowadzono wychadnoj w niedziele. Podobno Żydzi buntowali się, dlaczego nie sobota jest „wychadnym dniom”.

Moje pracujące sąsiadki zawiadomiły, że jest rozkaz wyrabiania paszportów. W tym celu Milicja przyjmuje w Rynku. Powiedziałam, że nie pójdę, bo to będzie równoznaczne z przyjęciem obywatelstwa sowieckiego. Mówiono, że spisujący milicjant uświadamia zgłaszających narodowość polską, że są Białorusinami albo Ukraińcami, bo takiej nacji „polska” nie było i nie będzie.
Pewnego dnia moje sąsiadki powiedziały, że biuro paszportowe czynne będzie tylko parę dni. Poszłam więc. Na pytanie: „Wasza nacjonalnost’”?, powiedziałam: „Polska”. Bez słowa wpisał „Polska”. Paszport ten przechowuję do dziś, ale z odbiorem jego miałam kłopoty, bo rzeczywiście biuro w Rynku zostało zamknięte, a kto się spóźnił z odbiorem, musiał odebrać w pałacu NKWD.

Po wywiezieniu moich przyjaciół – państwa Bujalskich, po poszukiwaniach śladów Zygmunta (o czym mam zamiar napisać dalej), kazał iść do lewego pałacu  – siedziby NKWD. Strażnik przy bramie przepuścił. Kilkadziesiąt kroków po zielonym podwórzu. Podniosłam oczy i zdębiałam: w oknie strychu kilka głów męskich ciekawie patrzących, jeden – znajomy urzędnik. Pokiwałam głową, a on zrobił ruch – trudno - mówiono, że nowe więzienie urządzono w piwnicach pałacu, a tymczasem siedzą i na strychu?

Weszłam przez dwoje drzwi. Na lewo korytarz, w nim dużo ludzi a przed drzwiami stoją „w kącie” dwaj mężczyźni. Stoją twarzami do ściany, ręce mają założone do tyłu, są nieubrani, w kamizelkach. Mnie skierowano w prawy korytarz. W biurze NKWDzista uprzejmie zapytał, dlaczego nie odebrałam paszportu we właściwym czasie. Powiedziałam, że byłam bardzo chora, bo zostałam bez opału i zaziębiłam się.
– A gdzie wasz muż?
– Mąż jest aresztowany.
– Oj, biedna wy grażdanka, tolko czto prijechali i wajna. Ale czegoż wychodzić za mąż za takiego niedobrego czeławieka?
Ja na to: – To jest bardzo dobry człowiek.
NKWDzista: – Jeśli on zakluczen, to nie gawaritie, czto dobryj.]

Po wyjściu z biura skierowałam się w lewo do głównego wyjścia. Stał tam wojskowy bez czapki i nie patrzył w ogóle, że chcę wyjść. Stoję więc i patrzę na niego. Rozległ się brzęczek (z prawej strony drzwi) i wtedy bez słowa otworzył mi drzwi stojący przy nich żołnierz NKWD. Paszport otrzymałam na pięć lat, co było dowodem jakiejś łaski, bo otrzymywali też na jeden rok albo i na 3 miesiące.

Na początku listopada przyszli trzej koledzy Zygmunta. Jeden z nich to podchorąży, którego pamiętnej strasznej nocy poszukiwali u mnie NKWDziści. Siedzimy, rozmowa nie bardzo się klei, mało ich znam. Jeden z kolegów – Rosjanin – mówi, że oczekiwał przyjścia Sowietów, ale teraz nie wie, co o tym wszystkim myśleć, organizacja gospodarcza żadna i dlaczego tylu ludzi aresztowanych siedzi w więzieniach zamiast pracować. Koledzy: „Nic nie wiadomo, jak się to wszystko ułoży”. Ponieważ najmniej miałam do powiedzenia, wzięłam książkę i bezmyślnie przerzucałam kartki. Książka – „Quo vadis”. Wzrok mój zatrzymał się na zdaniu, które bez wstępu głośno i dobitnie przeczytałam: „I tak minął Neron, jak mija wicher, burza, pożar, wojna lub mór, a bazylika Piotra panuje dotąd z wyżyn watykańskich miastu i światu”.

Koledzy obiecali mnie odwiedzić jeszcze, ale już ich nigdy więcej nie widziałam.
Przy sprzątaniu zdjęłam obrączkę i położyłam w kuchni. Wszedł mój lokator – suwiaźnik, wziął obrączkę, nałożył na palec i śmieje się. Zatrzęsłam się na taką profanację: to dla mnie święty dar od Zygmunta.
A mój lokator: – Polaki uważają się za kulturalnych, a ubierają się w świecidła jak dzicy ludzie. Gdzie to widziane, żeby na palcach nosić złoto, palce są do roboty, a nie do zabawek.

Proszę: – Powiedzcie lepiej, kiedy będzie tu jakiś porządek. Wojna skończona, a nic nie zorganizowane, sklepy zamknięte, a gdy czasem pojawi się wiejski wóz, ceny słoniny i innych prowiantów są dziesięciokrotnie wyższe niż za polskich czasów, a pobory pracujących bez zmian. Najważniejsze jednak, kiedy ludzi wypuszczą z więzień. Niedawno jeszcze przyjmowali zupy dla więźniów, a teraz nie przyjmują i nic o nich nie wiemy.
Na to mój dobry „suwiaźnik”: – Da czto wy? Wajna nie akanczałaś, wajna naczynajetsia.
Zdumiona pytam: – Jak to? Niemiec nie napadnie, bo jest z wami w zgodzie i nie pozwalacie źle o nim mówić, to jaka wojna?
A mój rozmówca: – Eto wsio polityka! Niemiec teraz pójdzie na zachód, tam będą się bić. Kiedy oni już się wybiją, my ruszymy, żeby oswobodzić kraje. Znasz nasz hymn – „Międzynarodówkę”? Tam są słowa „bój to będzie ostatni, krwawy skończy się trud”. I to właśnie będzie ostatni bój, ostatnia wojna. Tam czekają nasi bracia, robotnicy, tam pójdziemy ich wyzwolić i już nigdy potem wojen nie będzie.

Wprowadzony został „moskowskoje wremia” – czas moskiewski. Strzałki zegarków przesunięto o dwie godziny do przodu.

Nagłe mrozy zmroziły mi worek ziemniaków wymienionych z gospodynią za zimowe palto. W komórce w przedpokoju. Przyciągnęłam worek do kuchni. Nic nie uratowało już tego jedynego pożywienia. W kuchni bez przerwy płynęła ciemna kałuża z topniejących ziemniaków.

7 listopada. Rocznica rewolucji. Ruch wielki w miasteczku. Wszyscy wybierają się na miting. Zdziwiłam się, gdy zobaczyłam moje sąsiadki idące do Rynku z przypiętymi do płaszczy czerwonymi kokardami. Stanęłam i patrzę zdumiona na ten ogromny ruch. A sąsiadka: – Niech pani też idzie z nami, tak wypada.
Odpowiadam: – Nie, nie pójdę!
Na to panie: – Pani jest naiwna.

Jak już wspominałam, pewnego dnia, gdy przyniosłyśmy pod budyneczek (tak!) aresztu nasze zupy, powiedziano, że już nie będą przyjmowane: „Ariestowany wsio imiejut”. I koniec. Żadnych wyjaśnień. Okazało się potem, że szykowano pomieszczenia w piwnicach dwóch pałaców potyszkiewiczowskich i w nocy przeprowadzono wszystkich więźniów. Cicho, spokojnie, nic się nie dzieje.

Pewnego dnia przyszedł nieznany mi mężczyzna. Powiedział, że przychodzi na prośbę mego męża. Zygmuntek zapewnia, że jest zdrowy, czuje się dobrze, sądzi, że na wiosnę już ich wypuszczą, bo za co mają dłużej trzymać? Mężczyzna powiedział, że jest pracownikiem w więzieniu. „Mąż czuje się dobrze, tylko martwi się o panią, jak pani sobie radzi w obcym mieście”. Ile razy myślę o tym, proszę dobrego Boga, żeby wynagrodził tego człowieka, że się odważył przyjść z takim posłaniem. Dzięki Ci, dobry człowieku!

Mówią, że z piwnic pałacu dochodzą czasem śpiewy:
Smutna wierzba u jeziora
kąpie swój zielony włos,
smutny więzień co wieczora
śle z wiatrami taki głos:
Powiedz wietrze mej rodzinie
że mi smutno tutaj żyć,
że mi smutno czas upływa,
długo jeszcze mam tu być

I druga pieśń – legionowa:
Oj duli duli duli duli ra,
Nie taka znów straszna jest ze śmiercią gra.

Pewnego dnia szłam ulicą Kościelną w dół. Nie patrzyłam na mijanych ludzi, gdy gwałtownie chwycił mnie ktoś za rękę, zawołał:
– To pani Zdasień?! Nie poznałem pani!
Był to zastępca inspektora szkolnego, Polak z Warszawskiego, z którym zaprzyjaźniliśmy się w opowiadaniu sobie o górach. Był on entuzjastą taternictwa. Wypuścili go z więzienia. Mówi: – Proszę się nie martwić, mąż dobrze się trzyma, niedługo wypuszczą wszystkich.
Pan ten wyjechał zaraz z Wołożyna.

Jesienią urządzono wybory.
Nie poszłam. Kogo mam wybierać, gdy nikogo tu nie znam. Wieczorem, gdy wracałam od pani Bujalskiej, nagle posłyszałam moje nazwisko. Młoda maturzystka, która wynajęła pokój u pani Turskiej (mojej gospodyni)/ wesoło zawiadomiła, że słyszała, że jestem chora, więc przychodzą do mnie, żebym mogła spełnić obowiązek i oddać głos. Rzeczywiście – za tą młodą znajomą wyłonił się mężczyzna z urną. Maturzystka podała mi kartkę, którą wrzuciłam do urny.

Mój lokator – suwiaźnik: – A słyszeli wy, czto słucziłoś u nas w 1937 gadu? Marszał Michaił Tuchaczewskij – mądry był i dzielny, ale okazało się, że to niemiecki szpion no i zrobili z nim porządek. A jego żona była lekarką, ale gdy zesłano ją na daleki Wschód, musiała myć „poły” i wabszcze wykonywała najcięższe roboty.

Pewnej mroźnej głębokiej nocy – dobijanie się energiczne do drzwi frontowych. Moi sowieccy lokatorzy otworzyli, z kimś rozmawiali. Takie dobijanie powtórzyło się jeszcze raz. Pytam więc suwiaźnika Sidorowa, co się dzieje. Na to mówi mi w sekrecie, że wojsko idzie do Finlandii, żeby oswobodzić robotników, a żołnierze sowieccy nie chcą iść, chowają się, bo Finowie to barbarzyńcy, wszystko podminowali i kiedy wojskowy sowiecki wchodzi do domu, żeby lokatorów powiadomić o oswobodzeniu, wszystko wylatuje w powietrze, nawet dzieci zostawione w kołysce. Mój więc lokator Szirokow jest wzywany do uzupełnienia wychowanie, bo tylko młody, niedouczony sołdat nie rozumie, jaki zaszczyt przypadł mu w oswobadzaniu Finlandii.

Ławrowski z twarzą wykrzywioną ironią: – Cóż ci Finowie stawiają się? Nie wiedzą, co to Sowieckij Sojuz? Gdy zechcemy, czapkami ich zarzucimy, bo nawet broni szkoda.

Sąsiadki pracujące otrzymały bilety na film „Stieńka Razin”. Ofiarowały mi jeden bilet. Warto pójść, bo to postać historyczna. Z filmu wywnioskowałam, że Razin to był zwykły rozbójnik. On i jego towarzysze pływali i mieszkali w łodziach, napadali i grabili, gdzie im było wygodnie, ale najważniejsze wydarzenie to wykradzenie jakiejś księżny, którą do swojej dyspozycji trzymał Razin. Gdy towarzysze zaczęli drwić, że odkąd księżna jest na łodzi, Razin zaniechał napaści, ten długo nie namyślał się, tylko wyrzucił księżnę w wodę.
Zdumiona dowiedziałam się, że rosyjska pieśń narodowa „Wołga, Wołga” osnuta jest na tym strasznym historycznym wydarzeniu – wykradzeniu i utopieniu niewinnej kobiety. Od wczesnego dzieciństwa tę pieśń słyszałam i myślałam, że jest to pieśń patriotyczna:
„Wołga, Wołga, mat’ radnaja, Wołga russkaja rieka,
Nie widała ty padarka ad danskowa kazaka”.

Dziwimy się bardzo, bo u sowieckich obywateli nie widać zegarków. Nawet u komandirów. Ci zamiast zegarków noszą na ręce kompas. Mam szwajcarski zegarek CYMA. Mój lokator mówi: – Gdzie kupiliście nasz sowiecki zegarek?
Mówię: – Przepraszam, to nie wasz, tylko szwajcarski.
Mój rozmówca: – Nu kakże! Nie widzicie, że tu napisane ruskimi literami: SUMA?

Mój młodszy lokator przychodzi często do kuchni, bo tylko tu jest możliwa temperatura. Przy sposobności dokształca mnie: – No i widzisz, nareszcie Europa będzie nasza, uwolnimy ją od pańskiego „ige” (?), nauczą się ludzie, jak żyć i budować. Wiesz, największym i najpiękniejszym miastem jest Moskwa.
Patrzę na niego zdumiona: – Moskwa? Zawsze słyszałam, że Nowy Jork.
Nie zaprzeczył i nie powiedział ani słowa. Ale dalej:
– Widzisz, radio wynalazł ruski inżynier.
Zdumiona mówię: Tak? A u nas mówili, że Marconi.

Ławrowski mówi z nienawiścią:
– Co sobie myślały władze polskie utrzymując nierówność wśród obywateli? Oficerem mógł zostać tylko szlachcic, czy jakiś hrabia. (w ogóle słowo „oficer” jest u Sowietów w wielkiej pogardzie. U nich są komandiry).
Na taką uwagę naszego rozmówcy zaprotestowałam:
– To nie prawda, że oficerem mógł być tylko szlachcic. Oficerem mógł być każdy obywatel zdolny do ciężkich obowiązków wojskowych.
Na to Ławrowski przerwał gwałtownie: – Nie mówcie i nie brońcie, ja dobrze wiem, jak było.
– Co Polacy sobie myśleli, że utrzymają takie państwo? Co to za gosudarstwo: małe, biedne, zależne, przyszłość Polaków tylko w ramach Sowieckiego Sojuza. Znajetie co to Sowieckij Sojuz?

W październiku 1939 r. przyjechali do Wołożyna dwaj Niemcy – dla zaewidencjonowania Niemców, względnie obywateli pochodzenia niemieckiego. W Wołożynie był hotel, a właścicielem był Żyd. Po wkroczeniu sowieckich władz Żydzi zamknęli wszystkie swoje przedsiębiorstwa, chcąc uchodzić za prześladowanych przez Polaków i biednych. Wołożyn został więc bez hotelu i wyskoczył problem, gdzie na noc umieścić Niemców (w pięknych, dopasowanych mundurach). Wtedy Niemcy zapytali, czy w miasteczku są Polacy, oni proszą o skierowanie do polskiego domu.
Co za ironie stwarza życie!

Pan Bujalski pracuje w byłym powiatowym wydziale jako księgowy. Żona jego, a od niedawna moja przyjaciółka, „zachodzi” w głowę: co też mogą chcieć od niego władze, bo otrzymał polecenie przybycia późnym wieczorem do urzędu NKWD. Pytam potem panią Bujalską: – I co to było?
Pani Bujalska: – Nic takiego, pytali jak się pracuje.
I jeszcze raz otrzymał takie wezwanie na noc. Wrócił, ale nic nie opowiadał.
Wreszcie pani Róża, nauczycielka, bezpośrednia sąsiadka Bujalskich, otrzymała wezwanie przyjścia późnym wieczorem. Była bardzo podenerwowana, szyła ciepłą sukienkę z wełny, której kiedyś nie nałożyłaby. Przypuszczała, że już nie wróci do domu. Zapewniała, że jeśli wróci, wszystko opowie, czego władze od niej chciały. Gdy na drugi dzień poszłam do pani Bujalskiej, była tam Róża. Pytałyśmy: – I co to było? czego chciały od niej władze? Śmiała się nerwowo i mówiła, że nic ważnego nie było i nie ma o czym mówić. Pani Róża jeszcze raz była wzywana – późną jesienią.

Nachodzą mnie ciągle Żydzi, czy sprzedaję meble (jeden z nich powiedział, że już nie będą mi potrzebne – skąd to wiedział?). Zdecydowałam się na sprzedaż jadalnego pokoju – gdy Zygmuntek wróci, natychmiast wyjedziemy z Wołożyna – mam go dość, nie chcę tu więcej mieszkać, a w przenosinach meble będą nam tylko przeszkadzały. Sprzedałam temu Żydowi kilim, który kosztował 100 złotych. Oddałam go za 1 kg cukru, tj. za 1 zł według cen sprzed wojny.

Komandir mówi: – Polaki to barbarzyński naród. Jak można wykonywać wyrok śmierci na szubienicy? Eto-że izdiewatielstwo nad czeławiekiem.
Pytamy: – A jak u was wykonują wyrok śmierci?
– U nas humanitarno: za miastem w polu stoi stodoła, tam prowadzi nadzorca niczego nie spodziewającego się skazanego. Za drzwiami stodoły w środku stoi wykonawca wyroku. W chwili otwarcia drzwi stodoły pada strzał i skazany wpada do jamy na środku stodoły.

Doczekaliśmy Bożego Narodzenia. Państwo Bujalscy zaprosili mnie na Wigilię. Przy stole zachowane miejsce dla ich syna, o którym już wiadomo, że jest uwięziony w Moskwie (przed wybuchem wojny był w podchorążówce we Lwowie) i dla mojego Zygmuntka. Nagle stukanie do drzwi. To mój lokator politruk przyszedł do mnie po klucz do mieszkania. Zaproszono go do stołu. Usiadł, bardzo miło rozmawiał, niektóre rzeczy dobrotliwie tłumaczył, bo pani Bujalska bez pardonu dziwiła się porządkom sowieckim, na przykład pytała, co u nich właściwie jest ważne, jeżeli ludzie są głodni, jeżeli żołnierze mają karabiny na sznurkach, jeżeli komandiry mają buty z brezentu, dlaczego temu nie poradzą?
Na to Szirokow z wyrozumiałością: – Wy niczewo nie panimajetie, to wszystko nie jest ważne, ważne jest tylko oswobodzenie Zapada. tam jest wyzysk robotników, ich musimy wyswobodzić.

Straszne mrozy. Sklepy zamknięte. Na rynek wieś nie dowozi nic. I wtedy Estera zaproponowała nabywanie u niej cielęciny. Przyniosła mi całą szynkę pięknej cielęciny. Okazało się, że przy uboju rytualnym nie wolno Żydom jeść tylnej części zwierzęcia. Kupowałam więc tę cielęcinę i dzieliłam się z panią Bujalską.

Coraz więcej spotyka się sowieckich kobiet. Można je poznać po nędznym ubiorze i chustach charakterystycznie obowiązujących głowę. Są nieprzystępne, nie rozmawiają z „tubylcami”. Chętnie natomiast rozmawiają żołnierze objaśniający sprawy niezrozumiałe dla nas. Rozmowa często kończy się ich stwierdzeniem: – Wy niczewo nie winowatyje, was zdieś apalaczywali.
Pani Bujalska gorąco stwierdza: – Nikto nas nie apalaczywał. My sami Palaki.

Mrozy przekraczają 40 stopni. Moi dwaj lokatorzy sowieccy – politruk i suwiaźnik – wyjechali, nawet się nie pożegnali, podobno przenieśli się na Litwę. Na ich miejsce przyszedł żołnierz młody, nieśmiały, zawsze pijany. W dodatku zaczął przyprowadzać dziewczyny, doszło do paru scysji, zagroziłam, że pójdę na skargę do komendanta miasta. Muszę podkreślić, że od moich sowieckich lokatorów nie doznałam nic złego.

Pani Bujalska zwróciła się do mnie, czy nie przyjmę na mieszkanie 12-letniej dziewczynki. Pochodzi z Wiszniewa, córka wójta – osadnika, który został aresztowany i siedzi z wołożyńskim więzieniu. Panienka jest bardzo zdolna, a poziom nauki w Wiszniewie jest tak niski, że matka obawia się o dziewczynkę. Jako zapłatę proponują mi wszelkiego rodzaju żywność oraz opał. Zgodziłam się, dziewczynka zamieszkała w kuchni, gdzie jest możliwa temperatura. Z ciekawością zaczęłam oglądać jej książki, a przede wszystkim historię i rok 1920. Ze zdziwieniem zobaczyłam wzmiankę, że odbyła się bitwa i że bolszewicy raz na zawsze dali nauczkę polskim panom. Moja nowa lokatorka, Weronika , była krótko, gdyż jej matka zabrała dziewczynkę do Wiszniewa.
Wybiegam daleko naprzód. Dziewczynka, jako dorosła, odwiedziła Polskę i mnie w Krakowie w roku 1968. Powiedziała, że wtedy – w 1940 roku zabrała ją matka, ponieważ tajemniczą drogą dowiedziała się, że cała rodzina będzie wywieziona na Syberię. Byli dobrze zagospodarowani, musieli wszystko opuścić i jechać w 40 stopni mrozu. Potem amnestia, wyjazd z Rosji do Persji i Londynu. Obecnie mieszka w Nowym Jorku. Jest zakochana w Polsce. Po polsku mówi bezbłędnie.

9 lutego byłam z panią Bujalską w mieście. Ciemno już było, gdy wracałyśmy. Na naszej ulicy, gdzie się schodzą drogi rozstajne, zobaczyłyśmy kilku cywilów z czerwonymi opaskami i karabinami. Pytamy, co się stało, czy możemy przejść do domu. Odpowiedzieli:
– Nu kanieczno, nie biezpakojtieś, iditie damoj.

Mrozy trwają. 10 lutego 1940 roku wstałam wcześnie. Ubrałam się we wszystkie ciepłości, jakie miałam, na wierzch Zygmunta jesionkę, na głowę pilotkę, a całą twarz okryłam włóczkowym szalem. Poszłam do miasta w nadziei, że coś będą sprzedawać, może chleb, może jaką kaszę.W sklepach nic nie było, więc skierowałam się z powrotem do domu. W mieście pusto. Nic się nie dzieje. Nagle na rozstajnych uliczkach, od strony południowej usłyszałam tętent konia i delikatny dźwięk. Stanęłam zdumiona i zobaczyłam sanie, siedzącego (prócz powożącego) młodego człowieka z nogami opuszczonymi na zewnątrz sań i grającego na mandolinie „Jeszcze Polska nie zginęła”. Szal mój na twarzy był pokryty lodem, zdarłam go z twarzy i patrzę, co się dzieje! Za pierwszymi dziwnymi saniami wyłoniły się drugie, a w nich leżąca kobieta z gołą głową. Zapomniałam, na jakim świecie jestem, gdzie się zwrócić z zapytaniem, co się dzieje. Moi przyjaciele w pracy. Serce mi wali nieprzytomnie.

Wreszcie doczekałam końca pracy sąsiadów. Udałam się do nich z pytaniami. Twarze ich jakieś zastygłe. Wreszcie pani Bujalska powiedziała, że dziś rano nastąpiła wywózka osadników i funkcjonariuszy Państwa Polskiego. Dwoje ostatnich sań, które widziałam, to opóźnieni z jakiegoś powodu – młody człowiek grający na mandolinie, to kierownik szkoły, Wincenty Wiącek, a kobieta jadąca na leżąco to żona osadnika, która dzień wcześniej urodziła dziecko. Noworodek jechał razem z matką i nim dojechali do stacji, dziecko już nie żyło.
O dziwo!! O barbarzyństwo nigdy nie słyszane i nigdy nie spodziewane!!
Dowiedzieliśmy się potem, że została wywieziona sparaliżowana żona osadnika, którą widywałam w mieście. Wywieziono też byłego rządcę Tyszkiewiczów. Żona rządcy miała przetokę płucną, nim dojechała do stacji – zmarła. Wywieziono także właścicielkę mojego mieszkania – panią Turską z córkami.

Gdy w jakiś czas potem odwiedził państwa Bujalskich znajomy Żyd, będący teraz na ważnym stanowisku, mówiliśmy o wywózce. Zapytałam, jak rozumie wywożenie noworodków. Odpowiedział, że nie jest to winą władzy sowieckiej, która nie wie, kto jest w jakim stanie. Zawinili bezpośredni wykonawcy, tj. cywilni milicjanci.

Marzec. Mrozy nieco mniejsze. Z piwnic pałacu dochodzą zapytania, kiedy Wielkanoc, bo nasi uwięzieni chcą świętować to największe święto chrześcijańskie. W wielkim tygodniu spotkałam pana Bujalskiego. Powiedzieliśmy sobie, że święta tuż i smutne one będą, bo rodziny niekompletne.
Katolicy śpieszyli do kościoła, ale w czasie nabożeństwa słychać było tylko muzykę z głośnika, który został umieszczony w rynku naprzeciw kościoła.

W dwa tygodnie potem święta Paschy prawosławnych. Prócz głośnika urządzono miting, a z trybuny w środku rynku popłynęły zarzuty uczęszczania do cerkwi i na koniec słowa: „Eto nie sowieckij czeławiek, katoryj w Paschu idiot pit’ wodku s popom”.

U prawosławnych był piękny zwyczaj: przechodzący obok cerkwi był obowiązany dzwonić, przez cały więc dzień Świąt Wielkanocnych słychać było dzwony oznajmiające Zmartwychwstanie. Dziś – rok 1940 – cisza!

W kwietniu jakiś chłopak białoruski opowiadał z przejęciem: dziś rano wywozili z więzienia aresztowanych. Wieźli na odkrytych ciężarówkach, ale wszyscy byli zgięci do kolan, tak że nie było widać, czy jechał kto znajomy.

Sobota 13 kwietnia. Ktoś zastukał w drzwi frontowe. Spojrzałam na zegarek – godzina 6-ta. Otworzyłam drzwi. To była Róża, sąsiadka państwa Bujalskich. Powiedziała: – Może pani chce się pożegnać z Bujalskimi, bo ich wywożą.
Krzyknęłam: – Matko Najświętsza!
Weszłam do kuchni. Pani Bujalska pakowała do woreczka prowiant. Nad nią stał młody Białorusin z karabinem. Powiedział do wiążącej sznurek: Nie tak mocno, bo pęknie.
Odpowiedziała żywo: – To mocne, jak serce Polaka!
Weszłam do pokoju. Pan Bujalski stał twarzą do ściany, zanim znów młody Białorusin z karabinem. Dziewczynki pakowały książki. Pani Bujalska zapytała mnie, czy może wziąć mój budzik, który pożyczyłam przed jakimś czasem, na to miejsce mam się upomnieć u zegarmistrza, gdzie jest oddany do naprawy ich zegarek. Byłam zupełnie zdezorientowana, co mam robić, gdy weszła do kuchni żona Ławrowskiegom piękna Turkmenka. Szepnęła mi: – Proszę wyjść, bo mogą was też zgarnąć, proszę przejść do mojej kuchni. Z tej kuchni widziałam, jak o godzinie 7-mej ruszyła „podwoda” wywożąca moich przyjaciół w nieznane.

Przeszłam szerokość ulicy kierując się do mojego mieszkania. Na podwórzu spotkałam polską maturzystkę, o której już pisałam. Otworzyła szeroko oczy: – Pani jeszcze tu? Radzę natychmiast pakować się, bo pani też miała być wywieziona. Weszłam do domu, wzięłam walizkę i zaczęłam pakować potrzebne rzeczy. Walizka już pełna, a tu tyle potrzebnych rzeczy zostaje! Taka sytuacja – ponad ludzkie siły!
Nagle posłyszałam tętent konia. Ach, jadą po mnie! Walizka nie spakowana, wszystko rozrzucone. Upadłam na kolana na środku pokoju i zawołałam głośno: Boże, ratuj!
Tętent ucichł i nikt nie stuka do mnie. Wyglądam więc przez okno. Okazało się, że to przyjechał komandir, sowiecki mąż „maturzystki”, bo się bał, że jego żona zostanie zagarnięta na Sybir.

Na drugi dzień poszłam do mieszkania państwa Bujalskich. Meble stały bez zmian, na niektórych były kartki „sprzedane”, a po mieszkaniu kręciły się sowieckie kobiety, które od pewnego czasu zjeżdżały z Rosji. Nie wiem, czy co skorzystały, bo właściciel mieszkania Polak – rolnik, pan Nowak i jego żona mówili, że wszystko sprzedadzą, a kupiony za to prowiant poślą państwu Bujalskim. Rzeczywiście posyłali słoninę, która była nieosiągalna w Kazachstanie.

Natomiast widziałam komandira Ławrowskiego, który do swojego mieszkania przenosił serwisy porcelanowe. Na prośbę właścicielki mieszkania, żeby nieproszeni goście wyszli, jedna z sowieckich kobiet powiedziała: – Uważajcie na siebie, bo co żałujecie tych wywiezionych – jeśli sowieckaja właść riesziła ich pieriesielić, to uże oni byli charoszyje ziółka.

Zostałam zupełnie, jak odrętwiała. Okazało się, że z miasta wywieziono dużo znajomych: właścicieli młyna, którzy byli Żydami, znajomą panią – właścicielkę biblioteki i wielu znajomych. Przestałam chodzić do miasta, bo gdy mnie spotkał ktoś znajomy, dziwił się, że chodzę po Wołożynie.
A Wołożyn wstrzymał oddech. W mieście śmiertelna cisza. Po pierwszej wywózce w lutym mówiono, że będą wywozić tylko Polaków. Teraz w kwietniu zabrano też Białorusinów i Żydów. Cisza w mieście. Wyglądało, że miasto wstrzymało oddech. Pytano tylko: – Kto następny?
O Rosjo! Taką piszesz sobie historię!
Dlaczego w każdym twoich ustroju politycznym sąsiedzi twoi muszą przeklinać twoje porządki i nie tylko sąsiedzi, ale i właśni obywatele.

Mrozy zelżały. Zwróciła się do mnie nauczycielka poznana u pani Bujalskiej, czy nie mam modlitwy, podobno bardzo skutecznej, ułożonej przez Jana Kochanowskiego. Pani ta dowiedziała się, że mąż jej, który od września siedział w piwnicy przerobionej na więzienie, został wywieziony, wobec tego ona natychmiast wyjeżdża z Wołożyna. Napisałam jej całą „Kto się w opiekę odda Panu swemu”. W jakiś czas potem spotykam ją i pytam zdziwiona, czy zrezygnowała z wyjazdu. Powiedziała, że tak jak postanowiła, opuściła Wołożyn, dojechała do Baranowicz, tu widziała makabryczne sceny wywożenia aresztowanych: czekali oni na pociąg, czekali na klęcząco w błocie, ponieważ śnieg na dobre zaczął topnieć. Setki ludzi. Dalej, bliżej obecnej granicy w stronę Białegostoku kontrole są częste i nie da się jechać, więc wróciła do Wołożyna.

Białystok należy do strony sowieckiej. Widziałam w gazecie wypowiedź Stalina, że Białystok od dawna należał się Sowietom i nareszcie stała się sprawiedliwość, a władza sowiecka nigdy nie cofnie się z tego miasta.

Siedzę w domu i czekam, jaki grom jeszcze uderzy. Do miasta boję się wychodzić. Świat stał się zupełnie inny, jakiś straszny. Gdy się spotyka „sowiecką damę”, odwraca ona głowę z pogardą. NKWDziści tylko są eleganccy, wszystko rośli mężczyźni podgoleni w charakterystyczny sposób, mówią, że to grzywka z tyłu. Sowieckich pracowników bezpartyjnych z daleka można poznać, są jacyś skuleni, cisi.

O Zygmuncie nic nie wiem i nikt nie udziela informacji. Minęły czasy, kiedy można było udać się do prokurora. Nagle błysnęła mi myśl, że Zygmunt nie pisze, bo jest pewien, że wyjechałam z Wołożyna, który mi się nie podobał. Na pewno pisuje do rodziny. Postanowiłam jechać. Ostrzegano, że do pociągu można wsiąść tylko za „sprawką”, a „sprawki” wydaje milicja tylko dla wyjeżdżających w sprawach urzędowych. Powiedziałam – wszystko mi już jedno i pojechałam do stacji Wołożyn (18 km od miasta). Wsiadłam do wagonu pełnego pasażerów. O „sprawkę” nikt nie pytał. W wagonie towarowym zrobionym na pasażerski (ustawione ławki) siedzi elegancka Żydówka, roześmiana rozmawia z żołnierzem sowieckim w „pikielhaubie”. I ta Żydówka zrobiła nagle miejsce obok siebie i kazała mi siadać. Usiadłam i patrzę uważnie na żołnierza. Ma on olbrzymie niebieskie oczy i w ogóle jakiś wdzięk. Mówi:
– Ja uże diesiat’ let komunistam, a moja specjalność to walka z Bogiem.
Powiedziałam na to: – Widać, że jesteście zdolni i szkoda waszego talentu na walkę z czymś czy kimś co nie istnieje.
A żołnierz (nie wiem, jaka to była ranga): – Ależ to ważne, żeby ludzie nie patrzyli na świat poprzez jakiś zabobon. A Polaków trzeba dużo jeszcze nauczyć, bo oni uważają się za kulturalnych, a jak mogą Jewriejów nazwać Żydami, przecież to jest straszne ubliżenie.
Ku mojemu zdziwieniu głos zabrała „nasza” Żydówka. Powiedziała: – Nie, to nie jest ubliżanie. Żydzi przybyli do Polski z Zachodu, gdzie zamiast Jude czytano Żydy (Żidi?) i stąd ta nazwa.
Nagle na jakiejś stacji pociąg stanął, a do wagonu weszła dziewczyna (w cywilnym ubraniu) i zaczęła wyganiać pasażerów. Powiedziała, że ona ma ten wagon pod opieką i teraz pora sprzątania. Przedziwne zwyczaje!

Wyszliśmy na peron i czekamy, co będzie dalej. Podeszła do mnie elegancko ubrana z kołnierzem skunksowym, z dużą walizą – pani ok. 35 lat. Mówiła pięknym językiem polskim. Powiedziała, że jest Żydówką ze Lwowa, jedzie do Lidy, miała w drodze wiele przygód, ale już jest bliska celu. W tym momencie podszedł do niej młody człowiek – cywilny pracownik kolei i kazał Żydówce iść za sobą. Zostawiła walizę pod moją opieką i poszła. Ze strachem myślałam, co będzie, jeżeli każą wsiadać do sprzątanego wagonu. Ale właścicielka walizy wróciła w porę, trochę jakaś wypłoszona. Pytam, co od niej chcieli. Powiedziała, że pytali, dlaczego ona patrzyła na koła pociągu!

Pracownica kolei z podkasanymi rękawami, rozczochrana, zawołała, że można wsiadać. Znów sprawdzanie biletów. Wysiadłam w Lidzie i pytając o ulice doszłam do mieszkania wujostwa Zygmunta. Byliśmy tu w czerwcu. Na stole „gościła” wtedy ćwiartka cielęciny. Teraz cisza. Pytamy nawzajem o Zygmunta. Nie, nie pisał nic.

Wuj siedzi w swoim fotelu pod oknem ale już nie taki elegancik, jak w czerwcu. Siedzi skulony i ledwo cedzi słowa. W czerwcu spierałam się z nim o wiele spraw, więc mówię:
– Wiele spraw zarzucał pan polskim rządom, to teraz na pewno jest pan zadowolony.
A wuj: – Zarzucałem, bo było dużo złego, a teraz jest samo zło i żyć w tym ustroju nie da się.

Pojechałam do siostry Zygmunta w Nowojelni. Tu wszyscy byli na miejscu. Matka, która pracowała w Baranowiczach, po wybuchu wojny przyjechałą z Ireną do córki w Nowojelni. Ale najdziwniejsze: szwagier (Jan Statkiewicz – p.m.Z.Z.), który był zmobilizowany, jest w domu. Pytam kiedy i jak wrócił?
Opowiada: – Do granicy niemieckiej nie dojechali. Stacjonowali przy wschodniej granicy, więc gdy 17 września wojska sowieckie weszły, zagarnęli ich wszystkich i osadzili w lasach na Ukrainie (nie pamiętam przy jakim mieście). Mieszkali pod gołym niebem, ogrodzeni drutem kolczastym. Zaczęły się wczesne mrozy, siedzieli głodni. Nagle przy słupie ogrodzeniowym zobaczył szwagier młotek. W jednym momencie postanowił. Podszedł do bojca pilnującego bramę i pokazując młotek powiedział, że komandir kazał mu naprawić ogrodzenie. Przeszedł bramę, krążył chwilę dokoła ogrodzenia oczekując krzyku albo strzału, ale my było wszystko jedno czy zginie od kuli, czy od zimna i głodu. Uszedł niedaleko, gdy spostrzegł pod drzewem polski płaszcz lotniczy. Zarzucił go sobie na głowę i tak doszedł po tygodniach pieszo, lasami do domu. Początkowo bał się, ale zauważył, że jeżeli spotkał kogoś, to spotykany bał się i uciekał przed wysokim mężczyzną z narzuconym na głowę płaszczem.
Na koniec szwagier powiedział: – Ale z oficerami coś będzie złego, bo wojskowi sowieccy zaciekle wyszukują, wypytują, a na koniec badają ręce. Jeżeli któryś żołnierz polski ma niesprawne ręce, mówią, że jest to oficer i zabierają go z obozu.

W czasie krótkiego mojego pobytu u szwagrostwa byłam świadkiem rozmowy: Chłop białoruski przywiózł wóz drewna na opał, zaczęły się targi ile i jak płacić. „Chodziły” ruble, ale płaciło się w przeliczeniu na złote polskie. Liczyli i liczyli i nie mogli się doliczyć. Wreszcie zniecierpliwiony Białorusin:
– Jak to jest? Wkroczyło państwo zorganizowane, a nic nie jest zorganizowane, nie wiadomo, jak żyć, a chodzili bez przerwy, a mówili, jak to u nas źle, a jak u nich dobrze, a tu wsio wielmi na abarot.

Pojechałam do Baranowicz. Przeszłam koło budynków, gdzie kiedyś mieszkałam. Serce rozpaczliwie mi waliło. Tylu drogich znajomych, a wszystko rozproszone po świecie tak zmienionym i tak niepewnym. Postanowiłam skorzystać z okazji i udałam się do przychodni Ubezpieczalni Społecznej (dawnej) na dentystykę. Wszystkie stanowiska były zajęte przez Żydówki mówiące po polsku. Do zapisującej mnie wyraziłam to moje zdziwienie. Żydówka powiedziała: – Zawsze mówimy po polsku, jesteśmy z polskiej medycyny.

Dowiedziałam się o wywiezieniu na Sybir znajomych, m.in. lekarki – dr Klosz – Sienakosowej. Urocza Rosjanka, miała pod opieką zdrowotność naszego Domu Dziecka. Pisałam jej karty zdrowia.
– Za co wywieziono?
– Za pieczenie ruskich blinów!
– Zadziwiające! Nie wolno było?
– Nie wolno. Bo to oznaczało kultywowanie zwyczajów dawnej Rosji.

jakieś ciche, grzeczne, nie ma tego ruchu i zgiełku, jaki był tu kiedyś. Ale jest coś nowego! Stoi pomnik – siedzą obok siebie Stalin i Lenin. Postacie nadnaturalnej wielkości, z białego gipsu……

Na tym kończy się pamiętnik Janiny Zdasień, z domu Rudak, córki Kazimierza (zm. ok.1910 r.) i Anieli (zm. w 1919 r.) urodzonej w Wilnie dnia 7 kwietnia 1907 r., najstarszej siostry – Wandzi – ur. 1909 r., zm. 1919, i Piotrusia – ur. 1914 zm. 1919 r.
Za udostępnienie Wspomnień, Blogg Kresowy Stanisława Karlika, dziękuje śp. p. Zbyszkowi Zdasieniowi i Jego Rodzinie !

[1] uzupełnienia w nawiasach [ ] pochodzą od Z.Z.

Brak komentarzy: