Młyn nasz w Mieszycach był zbudowany przez mojego Dziadka Stanisława Miszkiewicza w roku 1894 - zakończona budowa. W tym roku urodzil sie mój tata. Młyn był całkowicie drewniany, grube bale wspaniale ciosane i ciekawymi wiązaniami na węgłach. Był jednopiętrowy. Długość 30 m. szerokość 20m, wysokość od ziemi do kalenicy 25m.
Tata posiadał wspaniały plan budowy, bardzo kolorowy, z każdym szczegółem wewnątrz. Na przykład wszystkie koła trybowe były wykonane z grabu
bo to drzewo jest tak twarde, że do zdarcia nie jest takie łatwe. I dlatego wszystkie koła tryby były z grabu.
Wszystkie urządzenia trybowe i cały rozruch był na dole na - parterze. Natomiast kamienie cierne były na piętrze. Były dwa zestawy kamieni ciernych, a to dlatego, że jak było duże zapotrzebowanie na przemiał to było szybciej.
Na przykład jak się skończyły żniwa i zboże zostało wymłócone i wysuszone to wówczas furmanek było tak dużo, że rolnicy czekali w kolejce po parę dni, a nawet do tygodnia.
Na piętrze było też jedno urządzenie które nazywało się "krupiernia".To produkowało się kaszę od drobnej do grubej, z pszenicy, gryki, kukurydzy i czegoś tam jeszcze. To urządzenie było bardzo ciekawe. Kamień zamontowany pionowo na grubym stalowym wale na łożyskach, grubość kamienia 80cm, promień1,5m.Oblożony blachą jak tarka, dziurki w blasze były trójkątne na odpowiednią kaszę. Drobna kasza drobne dziurki, na pęczak duże dziurki itd.
Wszystkie te kamienie cierne miały jeszcze swoją drewnianą obudowę ze szlachetnego drewna żeby mąka nie rozsypywała się po młynie.
Na parterze był odbiór maki lub kaszy do worków specjalnym kanałem tzw. drewniany. Ponadto na parterze było jeszcze ciekawe urządzenie do produkcji grubego sukna zwanego wojłokiem. Z tego robiono na zimę "WALONKI" lub grube ciepłe burki, no i tam jeszcze coś.
W tym młynie było też pomieszczenie jak się dziś nazywa" socjalne" dla wozaków którzy przywozili zboże do młyna na mąkę. Młyn jak zaczął pracować w sierpniu to kończył przed Bożym Narodzeniem, a nawet i po Nowym Roku. Więc klienci musieli sobie robić jakieś jedzenie bo na suchym jedzeniu nie było dobrze.
Był tam specjalny piec, drzewo do palenia dawaliśmy my, tego tam nie brakowało. Był zatrudniony specjalny młynarz który tam rządził. Do pomocy przy nawale pracy był mój brat Ryszard, miał po wojnie 18 lat, lub szedł do pomocy mój tato.
Młyn w sezonie pracował bez przerwy dzień i noc. Przed młynem był most który zrobił mój dziadek z moim tatą w latach przedwojennych. Było ogromne przed mostem jezioro, które powstawało z rzeki USSA, (piszę tak jak ja wówczas pisano), i tak było na mapach planu budowy młyna.
Turbiną było koło żelazne z łopatkami płasko leżące o średnicy 2m. W środku była żelazna oś pionowo wstawiona z odpowiednim podwieszeniem. Słup wody naciskał na turbinę z wysokości 4.5m.
Oczywiście jedna połowa młyna stała na fundamencie na ziemi, a druga na palach potężnych wbitych w wodzie. Było to konieczne z uwagi na koryto słupa wody potrzebne do napędu przyrządów.
Było też dynamo na 110 Volt do produkcji światła. Młyn był usytuowany w naszym folwarku - to był chutor między dużym lasem a małym, który odgradzał nas od wioski Mieszyce (po białorusku mówiło się wówczas Mieszyczy).
Wszystkie urządzenia trybowe i cały rozruch był na dole na - parterze. Natomiast kamienie cierne były na piętrze. Były dwa zestawy kamieni ciernych, a to dlatego, że jak było duże zapotrzebowanie na przemiał to było szybciej.
Na przykład jak się skończyły żniwa i zboże zostało wymłócone i wysuszone to wówczas furmanek było tak dużo, że rolnicy czekali w kolejce po parę dni, a nawet do tygodnia.
Na piętrze było też jedno urządzenie które nazywało się "krupiernia".To produkowało się kaszę od drobnej do grubej, z pszenicy, gryki, kukurydzy i czegoś tam jeszcze. To urządzenie było bardzo ciekawe. Kamień zamontowany pionowo na grubym stalowym wale na łożyskach, grubość kamienia 80cm, promień1,5m.Oblożony blachą jak tarka, dziurki w blasze były trójkątne na odpowiednią kaszę. Drobna kasza drobne dziurki, na pęczak duże dziurki itd.
Wszystkie te kamienie cierne miały jeszcze swoją drewnianą obudowę ze szlachetnego drewna żeby mąka nie rozsypywała się po młynie.
Na parterze był odbiór maki lub kaszy do worków specjalnym kanałem tzw. drewniany. Ponadto na parterze było jeszcze ciekawe urządzenie do produkcji grubego sukna zwanego wojłokiem. Z tego robiono na zimę "WALONKI" lub grube ciepłe burki, no i tam jeszcze coś.
W tym młynie było też pomieszczenie jak się dziś nazywa" socjalne" dla wozaków którzy przywozili zboże do młyna na mąkę. Młyn jak zaczął pracować w sierpniu to kończył przed Bożym Narodzeniem, a nawet i po Nowym Roku. Więc klienci musieli sobie robić jakieś jedzenie bo na suchym jedzeniu nie było dobrze.
Był tam specjalny piec, drzewo do palenia dawaliśmy my, tego tam nie brakowało. Był zatrudniony specjalny młynarz który tam rządził. Do pomocy przy nawale pracy był mój brat Ryszard, miał po wojnie 18 lat, lub szedł do pomocy mój tato.
Młyn w sezonie pracował bez przerwy dzień i noc. Przed młynem był most który zrobił mój dziadek z moim tatą w latach przedwojennych. Było ogromne przed mostem jezioro, które powstawało z rzeki USSA, (piszę tak jak ja wówczas pisano), i tak było na mapach planu budowy młyna.
Turbiną było koło żelazne z łopatkami płasko leżące o średnicy 2m. W środku była żelazna oś pionowo wstawiona z odpowiednim podwieszeniem. Słup wody naciskał na turbinę z wysokości 4.5m.
Oczywiście jedna połowa młyna stała na fundamencie na ziemi, a druga na palach potężnych wbitych w wodzie. Było to konieczne z uwagi na koryto słupa wody potrzebne do napędu przyrządów.
Było też dynamo na 110 Volt do produkcji światła. Młyn był usytuowany w naszym folwarku - to był chutor między dużym lasem a małym, który odgradzał nas od wioski Mieszyce (po białorusku mówiło się wówczas Mieszyczy).
Był taki czas, że ja lepiej mówiłem po białorusku jak po polsku. Młyn obsługiwał wioski: Meszyce, Pilnica częściowo, Ciesnowa (Ciasnawaja), Chotowa (Chatawa) Derewno częściowo, Lubień, i jeszcze kilka innych miejscowości, których już nie pamiętam.
Dalej w górę rzeki tam był młyn Państwa Skuratów. Potem miała młyn murowany żydówka, nazywano ją Sorka. Była to bardzo wspaniała pani.W czasie okupacji niemieckiej przechowywała się u nas, i tak po kolei u sąsiadów. Jak przyszli sowieci to słuch o niej zaginął. Może była u partyzantów u Tuwe Bielskiego.
Ja jeszcze wrócę do pierwszego wejścia sowieckiej władzy w roku 1939. Sowieci gdy weszli, oczywiście zaraz przyszły nowe zasady i porządki po sowiecku. W Chotowie nieopodal kościoła, jadąc z Mieszyc po lewej stronie był majątek ogromny dziedziców Niezabitowskich. Dziedzic był bardzo bogaty, miał ogromny obszar ziemi. Mieszkańcy Chotowy w czasie żniw i nie tylko, byli zatrudniani i mieli dochody, bo rejon ten był bardzo biedny, a praca od wiosny u Niezabitowskich do zimy dawała dla większości ludzi jakieś tam dochody.
Przed wejściem władzy sowieckiej oczywiście Niezabitowscy uciekli, wraz z nimi uciekł ksiądz, imienia nie pamiętam, był wikariuszem, ale był bardzo cięty na bolszewików, ponieważ było sporo Białorusinów i bardzo prokomunistycznych.
Wikary głosił odpowiednie kazania grzmiał gromko, proboszcz pozostał. Gdy sowieci dobrali się do dóbr Niezabitowskich to tam zaczęły się grabieże. Wojsko zaczęło niszczenie, ludność też. Była tam gorzelnia która produkowała spirytus. Wojsko sie popiło i zaczęli burzyć olbrzymie kadzie z "braszką" - zacier do robienia spirytusu. Zacier ten wypuszczano do rzeki USSA i wtedy była zabrudzona cała rzeka i ryby zatrute pływały brzuchami do góry. Ale, ile było tego!. Myśmy w domu z wody tej rzeki korzystali do pojenia trzody, konia, bydła i były problemy zanim rzeka się oczyściła, musieliśmy nosić wodę z krynicy, z lasu za młynem.
A najśmieszniejsze było to, że żony dygnitarzy sowieckiej władzy nosiły potem na sobie koszule jedwabne do spania, damskie, jako sukienki. W majątku tym władza urządza zabawy dla ludności, oczywiście przychodzili ludzie, ale tego pokroju. Polacy śmieli się z tych przebierańców. O tym mówiło się w Mieszycach i Chotowie i ja to słyszałem.
Oczywiście założono tam "SOWCHOZ". Kołchozy też zaczynano na tych terenach zakładać, ale to szło marnie, bez entuzjazmu nawet u Białorusinów i chyba niewiele tam powstało.
Ja poszedłem do szkoły, no bo musiałem, i uczyłem się w Mieszycach w szkole podstawowej. Szkoła była nowa, zbudowana przed wojną z bal, tak jak tam budowano wszystkie domy. Szkoła była 4. klasowa. Była wybudowana trochę za wsią przy trakcie do Iwieńca.
Uczyłem się w tej szkole przez pierwsze wejście sowietów po białorusku i po rusku, wladzą oświaty był" NARODNY KAMISARJAT ASWIETY BSSR" w Mińsku. Nauczycielem i kierownikiem w tej szkole był mój stryjek Józef Miszkiewicz, przeniesiony z Pilnicy, bo tam szkołę zlikwidowano.
Uczyłem się w tej szkole i za niemieckiej okupacji, do chwili kiedy partyzanci sowieccy na skraju wsi Mieszyce postawili armatę i wystrzelili w kierunku szkoły dwa pociski, powstała olbrzymia wyrwa w ścianie szkoły i było po szkole.
Ja wtedy zostałem skierowany przez rodziców prywatnie do nauczycielki pani Ady (Adela) która uczyła przed wojną w tej szkole, była z Poznania. Uczyłem się polskiego i rachunków. W czasie okupacji niemieckiej uczyła ona niemieckiego, bardzo dobrze mówiła po niemiecku. Z panem Poznańskim słyszałem jak rozmawiali po niemiecku.
A teraz wracam do drugiego wejścia władzy sowieckiej. Drugie wejście sowietów było spokojniejsze. Młyna nam nie zabrano, tato mógł spokojnie pracować w młynie. Ale zabrano nam na młynarza do wojska polskiego do drugiej dywizji Wojska Polskiego. Ale był jeszcze pan Bernard, który od początku wojny był i pomagał nam i nigdy nie opuszczał, był to człowiek cudowny. Kiedyś partyzanci sowieccy zabrali nam ostatnią krowę, on odnalazł tą krowę i wykradł partyzantom. Stąd ta krowa była potem schowana w tej skarpie o której pisałem poprzednio. CDN...
Wejście sowietów następny raz nastąpiło w czerwcu 1944 roku. Pamiętam, Niemcy szybko odstąpili. Czerwona Armia przemknęła szybko i ze sobą zabrała wszystkich partyzantów z Puszczy Nalibockiej. Była kompletna cisza, ustały rabunki. Prawdopodobnie niektórzy partyzanci, którzy nie byli podporządkowani sowietom uciekli gdzieś tam, bo nie chcieli iść na front. Cisza była przez około trzy miesiące, tylko od czasu do czasu czerwonoarmiści prowadzili kolumny może po pięćset, może więcej plennych żołnierzy niemieckich.
W lasach było dużo karabinów niemieckich. No tak było że prawie w każdym domu był karabin. Potem, gdzieś w maju zaczęła się zawiązywać władza sowiecka. I w pierwszej kolejności "ukaz" - do jakiegoś dnia ludność cywilna która posiada jakąś broń, należy zdać .Były specjalne oddziały jeździły po wsiach i odbierali broń.
Mój brat Rysiek też miał niemiecki karabin, oczywiście tato nie wiedział, ale ja wiedziałem, no i z kolegą z Mieszyc musieli po cichu oddać. Dobrze, że nie trzeba było jeździć oddawać do Iwieńca.
Gdy się władza umocniła, to jak już pisałem młyna nam nie zabrano, ale zabrano nam las za młynem. W majątku po Niezabitowskich zakwaterowano tam dużo żołnierzy plennych (jeńców) niemieckich, zapewne z tych których pędzono w eskortach żołnierzy sowieckich. Żołnierzy tych wykorzystywano do wyrębu lasu, miedzy innymi i naszego, którego nam zabrano. Zatrudniano ich i do innych prac na drogach które były bardzo zniszczone przez samochody i sprzęt wojenny.
Ja oczywiście w roku
1944/45 poszedłem do szkoły podstawowej w tym roku 1945, ukończyłem w czerwcu czwartą klasę. Otrzymałem świadectwo ukończenia, to jest jedno świadectwo po białorusku i po rosyjsku, jedyna rzecz którą mam do dziś.
Szkoła była w Mieszycach ,ale już nie tam gdzie była nowa, ale przestrzelona. Była w dużym budynku prywatnym pośrodku wsi na wzgórzu. Było o tyle mnie dobrze bo wychodziłem koło zabudowań Sadowskich. U Sadowskich był mój kolega Czesław Sadowski z którym kolegowałem się i kłóciłem
się, ale był to dobry kolega - przyjaciel. Przeżyliśmy razem wszystkie nasze straszne chwile, był z mojego rocznika 1932, i teraz chodziliśmy razem do szkoły. No od Sadowskich przez łąki i ogrody, i była zaraz szkoła.
Nauczycielem był wspaniały pan. Mam jego podpis na świadectwie. Prawdopodobnie to miał być tato mojej rówieśniczki Broni z Draczyńskich (na internecie kiedyś prowadziłem mailowe rozmowy i mówiła, że tam był nauczycielem jej tato). Więc wszystko możliwe, bo ja nazwiska tego nauczyciela nie
pamiętam.
Pa narodnej mowie=dobra 4, pa ruskaj mowie dobra=4, pa aryfmietycy dobra=4, pa prirodaznaustwu dobra=4, po historii pasredna=3, pa geahrafji dobra=4.
W styczniu 1945 rodzice przynieśli wiadomość, że w Iwieńcu powstał Pełnomocny Polski Komitet do Spraw ewakuacji i
kto chce z narodowości polskiej, może wyjechać do Polski na ziemie odzyskane po Niemcach, na Pomorze i Prusy.
Rodzice powiedzieli nam dzieciakom chociaż brat Ryszard rodzony w roku 1925 już nie był dzieciakiem, ale mama mówiła zawsze słuchajcie dzieciaki, postanowiliśmy o wyjeździe na rok 1946. Tato będzie załatwiał wszystkie formalności. I oświadczyli nam, że stryj z rodziną, Józef Miszkiewicz i żona Jadwiga i mała córeczko Bożena już załatwia wszystkie sprawy, bo oni nie mają nic do
pozostawienia, i pod koniec kwietnia tego roku 1945 już wyjadą.
Faktycznie nadszedł kwiecień, jeszcze zjedliśmy śniadanie Wielkanocne w tym miesiącu razem, i na koniec miesiąca nastapiło pożegnanie i wyjazd, chyba pierwszy transport rodzin, z tych terenów.
Gdy stryjek z rodziną dojechał na miejsce. Osiedlił się w Płużnicy koło Wąbrzeźna, otrzymał w posiadanie szkole podstawową do nauczania, szybko napisał list, pisząc, szybko załatwiajcie sprawy i przyjeżdżajcie bo tu jest inny świat.
Rodzice długo się nie
namyślali i powiedzieli, chyba tu już Polski nie będzie a pod władzą sowiecką nie da się żyć. W młynie coraz częściej były kontrole, czy młyn wywiązuje się z kontyngentu wobec władzy, zaczęło się uprzykszanie. Ale wiadome, że z kontrolerami można było czasem załatwić, kiedy coś nie pasowało .Wiadomo, trzeba było uruchomić aparaturę na samogon i wówczas można było dużo spraw załatwić.
Po Bożym Narodzeniu i Nowym Roku 1946 rodzice przystąpili do wyjazdu. U nas był z przed wojny wybudowany nowy dom. Oczywiście drewniany, ale nie wykończony nie myśleliśmy, że w nim zamieszkamy.
Było dużo materiałów, jak kafle na piece, deski różnego rodzaju i wiele innych materiałów.To wszystko było zgromadzone i u różnych ludzi i u nas wokół domu. Na szczęście partyzantów i Niemców nie interesowało, byli zajęci rabunkiem innych przedmiotów. Byla u nas w młynie zainstalowana prądnica do produkcji światła elektrycznego, trzeba było coś z tym zrobić. Do kwietnia było 4 miesiące, więc rodzice musieli się spieszyć, bo w
kwietniu miał nastąpić wyjazd do Polski. CDN...
Bo przed partyzantką sowiecką i przed okupacją niemiecka, jeszcze przed wojna moi rodzice znali sporo Żydów bo prowadzili z nimi (giszeft). Byli to wspaniali ludzie, ale niektórzy w czasie partyzantki sowieckiej i Bieskiego okazali się bardzo okropni i prosowieccy.
Młyn pracował w czasie pierwszego wejścia sowieckich wojsk. Ale rodzice nie długo byli właścicielami bo nam młyn zabrano i przysłano innego "zawiedujuszczego". Był to Ruski który walczył na froncie Karelofińskim z Finlandią. Nie miał pół lewej ręki. Ale był to dobry człowiek bo dawał nam wszystko co było potrzeba do życia.
Tato mu się rewanżował i pomagał w mieleniu i organizowaniu. On się na niczym nie znał. Trzeba było do wszystkiego przyuczać, księgi trzeba było prowadzić. Bo były częste kontrole.
Ten "priedsiedaciel" młyna był inwalidą. Za wojnę z Finami dostał w nagrodę gospodarzyć młynem. Mój tato z moim starszym bratem dogadawszy się z tym "priedsiedacielem" dogadali się, że zorganizuje aparaturę do pędzenia bimbru.
No i tak się stało, koło nas był nasz należący do młyna las. Tam w głębi tego lasu zainstalowano aparaturę i pędzono bimber. To było potrzebne, ja sobie później zdałem sprawę, że przecież Rosjanie lubią wódke i za wódkę można było wszystko załatwić. I dzięki bimbrowi tato poznał dużo osób Z NKWD milicji i innych dostojników. Zaczęli do na częściej przyjeżdżać. A przy wódce języki się rozwiązuje. Miedzy innymi odwlekano nas na wywóz na Sybir. Komisarz z Iwieńca tacie opowiadał kogo bedą wywozić. "Ty Karl Stanisławowicz paka śpi spakojna", tak mówił, ale 22 czerwca wojna.
Ciąg Dalszy z życia. Jak już wspomniałem o rozmowie wysokiej rangi komisarza NKWD który gościł u nas w domu na popijawie samogonu, komisarzowi rozwiązywał się język. Mówił jak wspomniałem: "budcie spakojny, paka ja budu w Iwiencu." Ale w późniejszym czasie dowiedzieliśmy się, żę nas nie uratuje na pewno, ale będzie to ostatni transport latem.
No i stało się inaczej, 22 czerwca Niemcy zaatakowali Sowietów i poszło to tak szybko, że nasz "priedsiedaciel" z młyna szybko musiał uciekać. Pożegnał się i powiedział dla mojego taty: "BIERY MŁYN. ON TWOJ." I tak zaczął się nowy rozdział w naszym życiu.
Niemcy młyna nam nie odebrali, ale nałożyli kontyngent do dostarczania do Iwieńca w postaci maki i zboża. Na początku to jakoś szło, dopóki nie pojawiła się partyzantka sowiecka. Zaczęło się wyłapywanie ukrywających się rozbitych żołnierzy sowieckich. Ponieważ było w tym rejonie sporo Białorusinów, więc sowieccy uciekinierzy zostali przyjmowani do siebie jako spokrewnieni z rodzinami. Niemcy się kapnęli i zaczęło się wyłapywanie, a przy tej okazji rozstrzeliwania razem z tymi co ich przechowywali. Do tego doszło wyłapywanie Żydów, więc zrobiło się bardzo niebezpiecznie.
A trzeba jeszcze wspomnieć, że wśród Polaków i Białorusinów byli ludzie pro sowieccy. Więc Niemcy rozpoczęli szeroką zbrodniczą akcję. Ponieważ czerwonoarmistów sporo tam zostało, jak już wie historia, powstała duża partyzantka, która zaczęła dawać we znaki ludności zamieszkałej na tych terenach, jak: Mieszyce, Chotowa, Derewno, Ciesnowa, Lubień, Naliboki Pietryłowicze, oraz dalsze i bliższe wsie.
W Iwieńcu było silne zgrupowane niemieckie, powstała też policja białoruska. Powstała też partyzantka polska. Na początku była słaba, ale z chwilą rozbójniczej partyzantki sowieckiej wobec ludności cywilnej, ona się zaczęła rozrastać.
Poszło sporo naszych znajomych młodych z Mieszyc, z Derewna, Chotowy. Moi rodzice byli dobrze zaprzyjaźnieni ze Stefanem Poznańskim, który był z wyksztalcenia geodetą, mówiono mierniczy. On był zakonspirowany w AK oddziału stołpeckiego, o ile dobrze pamiętam.
Moi rodzice byli czasem przekaźnikami niektórych informacji od Stefana Poznańskiego. Poznański wstąpił do policji białoruskiej w Iwieńcu. Stąd mieliśmy informacje o działaniach, jakie i gdzie mogły nastąpić ze strony niemieckiej. Stefan Poznański przyjeżdżał do nas w przebraniu i ścisłej tajemnicy, jak on to robił to do dziś nie wiem, bo groziło mu rozstrzelanie. Jak wiemy w Iwieńcu w czasie powstania odegrał ogromną rolę w zdobyciu oddziału policji białoruskiej. CDN...
No i stało się inaczej, 22 czerwca Niemcy zaatakowali Sowietów i poszło to tak szybko, że nasz "priedsiedaciel" z młyna szybko musiał uciekać. Pożegnał się i powiedział dla mojego taty: "BIERY MŁYN. ON TWOJ." I tak zaczął się nowy rozdział w naszym życiu.
Niemcy młyna nam nie odebrali, ale nałożyli kontyngent do dostarczania do Iwieńca w postaci maki i zboża. Na początku to jakoś szło, dopóki nie pojawiła się partyzantka sowiecka. Zaczęło się wyłapywanie ukrywających się rozbitych żołnierzy sowieckich. Ponieważ było w tym rejonie sporo Białorusinów, więc sowieccy uciekinierzy zostali przyjmowani do siebie jako spokrewnieni z rodzinami. Niemcy się kapnęli i zaczęło się wyłapywanie, a przy tej okazji rozstrzeliwania razem z tymi co ich przechowywali. Do tego doszło wyłapywanie Żydów, więc zrobiło się bardzo niebezpiecznie.
A trzeba jeszcze wspomnieć, że wśród Polaków i Białorusinów byli ludzie pro sowieccy. Więc Niemcy rozpoczęli szeroką zbrodniczą akcję. Ponieważ czerwonoarmistów sporo tam zostało, jak już wie historia, powstała duża partyzantka, która zaczęła dawać we znaki ludności zamieszkałej na tych terenach, jak: Mieszyce, Chotowa, Derewno, Ciesnowa, Lubień, Naliboki Pietryłowicze, oraz dalsze i bliższe wsie.
W Iwieńcu było silne zgrupowane niemieckie, powstała też policja białoruska. Powstała też partyzantka polska. Na początku była słaba, ale z chwilą rozbójniczej partyzantki sowieckiej wobec ludności cywilnej, ona się zaczęła rozrastać.
Poszło sporo naszych znajomych młodych z Mieszyc, z Derewna, Chotowy. Moi rodzice byli dobrze zaprzyjaźnieni ze Stefanem Poznańskim, który był z wyksztalcenia geodetą, mówiono mierniczy. On był zakonspirowany w AK oddziału stołpeckiego, o ile dobrze pamiętam.
Moi rodzice byli czasem przekaźnikami niektórych informacji od Stefana Poznańskiego. Poznański wstąpił do policji białoruskiej w Iwieńcu. Stąd mieliśmy informacje o działaniach, jakie i gdzie mogły nastąpić ze strony niemieckiej. Stefan Poznański przyjeżdżał do nas w przebraniu i ścisłej tajemnicy, jak on to robił to do dziś nie wiem, bo groziło mu rozstrzelanie. Jak wiemy w Iwieńcu w czasie powstania odegrał ogromną rolę w zdobyciu oddziału policji białoruskiej. CDN...
Często oddział żandarmerii przejeżdżał koło naszego domu i młyna przez most w kierunku Chotowy i Derewna. Oddział ten wyłapywał niepokornych ludzi którzy współpracowali z partyzantami. Były różne doniesienia do żandarmerii niemieckiej, kto z kim współpracuje. "Czech" tych ludzi na miejscu likwidował.
Kiedyś Stefan Poznański mówił naszym rodzicom: "nie wiem jak długo to wytrzymam, bo czasem muszę być przy tym wściekłym żandarmie i patrzeć na to co on wyprawia i być jeszcze tłumaczem. Przecież ten nie człowiek był zadowolony jak zabije kogokolwiek."
Po powstaniu iwienieckim Sowinola gdzieś się zapodział, podobno polowano na niego, i dalej nic o nim nie było wiadomo. Ale przed powstaniem było takie zdarzenie. Niemcy często zawsze gdzieś urządzali zasadzki na partyzantów sowieckich, na partyzantów polskich nie, bo prawdopodobnie Stefan Poznański ich jakoś uprzedzał i żadna zasadzka nie była udana.
Natomiast na półtora kilometra od naszego zabudowania za lasem, tam mieszkali nasi sąsiedzi Rodzina Sadowskich i Łukaszewiczów, właśnie tam Niemcy zrobili zasadzkę na partyzantów sowieckich. Był to chyba początek marca, rok 1942 lub 43. Wieczorem siedzimy w domu przy piecu i nagle stukanie, na pewno partyzanci, ale nie, wchodzi Stefan Poznański no i rozmawia z naszymi rodzicami, my, to znaczy ja i starszy brat Rysiek zaczęliśmy podsłuchiwać. Nie wiele zrozumieliśmy, bo Poznański dość szybko wyszedł.
Dopiero potem rodzice powiedzieli nam, że jest niemiecka zasadzka. Zrobiło się strachu sporo, dobrze, że nie u nas.
W nocy pies zaczął szczekać i stukanie do drzwi."Otwieraj!", wchodzą partyzanci. Oczywiście było już kilku z nich znajomych. Oczywiście chcieli popić trochę gorzałki i coś przekąsić.
Rodzice mówią: "uciekajcie bo w Mieszycach u Sadowskich za lasem są Niemcy, jest zasadzka." Partyzanci trochę się zatrwożyli i mówią: "czy wy prawdę mówicie."
Partyzanci się zebrali i zaczęli wychodzić. Tata mówi: "nie jedźcie na Sadowskich, tylko drogą za stodołą na lewo na Pilnicę." "Charaszo, charaszo" powiedzieli i jak tata wyszedł zobaczyć, chociaż było ciemno, partyzanci jednak pojechali na kierunek Mieszyce - Sadowscy.
Za kilkanaście minut rozległy się strzały karabinów maszynowych. Kule zapalające świstały za naszym domem, leciały przez las i górą i dołem. Więc ja z bratem uciekliśmy na piec. Piec był taki duży, obudowany komin, cały zbudowany z cegły, w środku duże palenisko.
Ta strzelanina to trwała może 15 minut, może mniej, bo to wszystko ucichło. Tata mówi do nas "mówiłem nie jedźcie w tą stronę. No, to teraz będą problemy, jak się nikt z nich nie uratował."
Rano jak było widno, wraz ze starszym bratem poszliśmy zobaczyć. Okazało się, tylko jeden partyzant zabity i cztery konie. Ci partyzanci byli tylko konno i było ich razem osiem osób, w tym jedna kobieta.
Nie wiemy jakie było opowiadanie wśród partyzantów potem, ale po jakimś czasie przybyło trzech partyzantów i powiedzieli naszym rodzicom, że to rodzice źle skierowali towarzyszy partyzantów prosto na zasadzkę.
"Dawaj wychadi!" Ja z bratem i babcia Ania, mama naszego taty, zaczęliśmy krzyczeć. Oni nas odepchnęli i powiedzieli:"nam nużna pagawaryć." Poprowadzili mamę i tatę za stodołę do lasu.
Jak potem opowiadali, postawili rodziców pod drzewem i jeden z partyzantów Żydek, załadował karabin i czekał na komendanta krzycząc: "ja was razstrelaju, Tolka żdu na razkaz", i co się okazuje, przyjeżdża na koniu znajomy, dowódca tego oddziału i krzyczy do tego Żydka: "nie strelaj, eta aszybka", ale ten Żydek krzyczy: "razreszy, ja ich ubju, ani winawaty, szto moj druh pagib."
To chyba była łaska Boga, że zostali ocaleni. Rodzice po godzinie wrócili, byli szczęśliwi razem z nami, bo my razem z babcią Anią odchodziliśmy od zmysłów, a rodzice przeżyli okropny cios. Ja do dziś dziękuję Opaczności, że tak się skończyło. To był okres okrucieństwa i naprawdę nie wiadomo, czy jutro będzie się żyło.
W czasie okupacji niemieckiej i rabunkowej partyzantki sowieckiej, ludzie coraz mnie przywozili zboża do młyna. Bo jeżeli coś tam się uzbierało w tych skrzyniach, to partyzanci przyjeżdżali i zabierali pod karą rozstrzelania. I młynarze byli między młotem i kowadłem. Nie dawanie kontyngentu dla Niemców, groziła śmierć przez powieszenie.
Dla przykładu, jednego z młynarzy w miejscowości wyżej naszej rzeki, nie pamiętam jaka to miejscowość, Niemcy powiesili młynarza przed gankiem do wejścia do żandarmerii.
Nasz tata jak się uzbierało trochę, to sam chował w lesie ziarno w workach, potem, jak to się mówi opłotkami żeby nie spotkać partyzantów na głównej drodze.
Było bardzo niebezpiecznie. Żeby ukrywać co się miało wartościowego przed partyzantami sowieckimi, trzeba było chować. Ale jak chować?, u nas została jedna krowa i jeden koń, bo to co było więcej to już dawno zabrali.
Za młynem była łąka i potem gęsty las, w tym lesie była ogromna skarpa na 3 metry wysoka , a w środku tej skarpy była olbrzymia wnęka, przed tą wnęką rosły świerki tak gęste, że trudno było wejść do środka skarpy. O tym nikt obcy nie wiedział. Wiedzieliśmy tylko my i młynarz o imieniu Bernard, bardzo sympatyczny i życzliwy człowiek, który nigdy nas nie opuszczał. Pracował u nas od przed wojny. Więc w tej wnęce zmieścił się koń i krowa, to tak było zamaskowane, że nikt by się nie domyślił, i tak dotrwaliśmy do maja 1944
Przyszło znów sowieckie wyzwolenie. CDN...
W miesiącu lutym 1946 roku, tato i mama przystąpili do pakowania rzeczy, to co jeszcze zostało, kiedy doszli do zdjęć i pamiątek przyszła na myśl - nostalgia i wtedy usiedliśmy wszyscy razem, rodzice zaczęli wspominać przedwojenne czasy, kiedy ten dom dudnił życiem towarzyskim.
Przyszły wspomnienia, jak było tu dużo gości, przy rodzinnych uroczystościach. Bywali na przyjęciach zawsze: ksiądz proboszcz z kościoła naszej parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Chotowie, (przed wojną w tym kościele przyjmowałem pierwszą komunię Świetą, a mój tato kilka lat wstecz pomagał budować ten Kościół, to był nowy Kościół).
Ponadto byli u nas gośćmi Sąsiedzi Sadowscy, Łukaszewicze, państwo Bibik ,Bancerowicze z majatku malego w Chotowie, także Komendant Policji z Rubieżewicz, p. Suszkowie z Chotowy (w czasie okupacji prawie cała rodzina została zamordowana przez litewskich żołnierzy).
Oczywiscie najczęściej przyjeżdżała cała rodzina ze strony mamy, moja mama miała na imię Marysia z domu Sielickich z Derewna, a ze strony taty - tato Karol miał brata Józefa, który był nauczycielem i dwie siostry, jedna Olesia druga Bernadeta. U nas w domu to był,"dryl" i szacunek dla gości.
Po tych wspomnieniach, za parę dni rodzice rozpoczęli pakowanie. Mama zabrała się za pieczenie chleba, tego napiekła sporo i suszyła potem w piecu na suchary. Sprzęty niektóre zostały porozdawane ludziom. Spod nowego domu w którym jeszcze nie mieszkaliśmy materialy zostały oddane sąsiadom na ich pożytek.
W marcu zmarła moja babcia, miała 96 lat, ja to bardzo przeżyłem, byłem przy łóżku w czasie jej śmierci, zreszta wszyscy przeżyliśmy, miała jechać z nami do Polski.
Nie napisałem jeszcze o jednej osobie, o mojej ciotecznej siostrze Natali. Jej rodzice zmarli w czasie okupacji, tuż pod koniec, i moja mama zdecydowała, że ją zabierze do siebie na wychowanie (tak się wówczas mówiło). Natalka miała jeszcze dużego starszego brata, ale on nie mógł podźwignąć siostrę wychować i utrzymać. Tak, że przybyła nam damska osoba i było fainie, powiększyła nam się rodzina.
Wreszcie nadszedł czas, już blisko wyjazd. Dnia 24 kwietnia 1946 roku przybyło dwóch urzędników do nas do domu z Urzędu Ewakuacyjnego i spisali co zabieramy, co pozostawiamy. Za pozostawione mienie: jak młyn, dom i zabudowania gospodarcze, oraz ziemię, powiedzieli, tam otrzymamy w Polsce na Ziemiach Odzyskanych.
Rodzice nie chcieli wierzyć, ale niech tak będzie powiedzieli. To wszystko zostało zapisane na arkuszu ewakuacyjnym Nr 2814 dnia 24 kwietna 1946 roku.Arkusz zawierał dwie strony jedna dla nas druga do zabrania tam gdzie się osiedlimy.
W dniu 26 kwietnia przyjechało chyba pięć furmanek, tato uprzednio załatwił,a byli to sąsiedzi Sadowscy oraz inni z Mieszyc i ze strony rodziny taty. Ze sobą zabieraliśmy dużo ściśniętej słomy, dużo siana, bo zabieraliśmy krowę i konia, innej trzody nie było, była zasolona w małych beczkach. Trzeba powiedzieć,że sąsiedzi i inni dobrzy ludzie pomogli nam, żeby było co jeść.
Przyszły wspomnienia, jak było tu dużo gości, przy rodzinnych uroczystościach. Bywali na przyjęciach zawsze: ksiądz proboszcz z kościoła naszej parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Chotowie, (przed wojną w tym kościele przyjmowałem pierwszą komunię Świetą, a mój tato kilka lat wstecz pomagał budować ten Kościół, to był nowy Kościół).
Ponadto byli u nas gośćmi Sąsiedzi Sadowscy, Łukaszewicze, państwo Bibik ,Bancerowicze z majatku malego w Chotowie, także Komendant Policji z Rubieżewicz, p. Suszkowie z Chotowy (w czasie okupacji prawie cała rodzina została zamordowana przez litewskich żołnierzy).
Oczywiscie najczęściej przyjeżdżała cała rodzina ze strony mamy, moja mama miała na imię Marysia z domu Sielickich z Derewna, a ze strony taty - tato Karol miał brata Józefa, który był nauczycielem i dwie siostry, jedna Olesia druga Bernadeta. U nas w domu to był,"dryl" i szacunek dla gości.
Po tych wspomnieniach, za parę dni rodzice rozpoczęli pakowanie. Mama zabrała się za pieczenie chleba, tego napiekła sporo i suszyła potem w piecu na suchary. Sprzęty niektóre zostały porozdawane ludziom. Spod nowego domu w którym jeszcze nie mieszkaliśmy materialy zostały oddane sąsiadom na ich pożytek.
W marcu zmarła moja babcia, miała 96 lat, ja to bardzo przeżyłem, byłem przy łóżku w czasie jej śmierci, zreszta wszyscy przeżyliśmy, miała jechać z nami do Polski.
Nie napisałem jeszcze o jednej osobie, o mojej ciotecznej siostrze Natali. Jej rodzice zmarli w czasie okupacji, tuż pod koniec, i moja mama zdecydowała, że ją zabierze do siebie na wychowanie (tak się wówczas mówiło). Natalka miała jeszcze dużego starszego brata, ale on nie mógł podźwignąć siostrę wychować i utrzymać. Tak, że przybyła nam damska osoba i było fainie, powiększyła nam się rodzina.
Wreszcie nadszedł czas, już blisko wyjazd. Dnia 24 kwietnia 1946 roku przybyło dwóch urzędników do nas do domu z Urzędu Ewakuacyjnego i spisali co zabieramy, co pozostawiamy. Za pozostawione mienie: jak młyn, dom i zabudowania gospodarcze, oraz ziemię, powiedzieli, tam otrzymamy w Polsce na Ziemiach Odzyskanych.
Rodzice nie chcieli wierzyć, ale niech tak będzie powiedzieli. To wszystko zostało zapisane na arkuszu ewakuacyjnym Nr 2814 dnia 24 kwietna 1946 roku.Arkusz zawierał dwie strony jedna dla nas druga do zabrania tam gdzie się osiedlimy.
W dniu 26 kwietnia przyjechało chyba pięć furmanek, tato uprzednio załatwił,a byli to sąsiedzi Sadowscy oraz inni z Mieszyc i ze strony rodziny taty. Ze sobą zabieraliśmy dużo ściśniętej słomy, dużo siana, bo zabieraliśmy krowę i konia, innej trzody nie było, była zasolona w małych beczkach. Trzeba powiedzieć,że sąsiedzi i inni dobrzy ludzie pomogli nam, żeby było co jeść.
Wyjazd nastąpił zaraz po północy. Przedtem ja pożegnałem się z moim kolegą Częsławem Sadowskim. W Polsce korespondowaliśmy do 1956 roku. Do Stołpc dojechaliśmy późnym popołudniem.
Tam przy stacji towarowej zostało wszystko wyładowane i pożegnaliśmy odwożących. Młyn, jak później dowiedzieliśmy się, i całe zabudowania przejęły władze sowieckie, przekazania nie było. CDN...
Po wyładowanie całego dobytku zobaczyliśmy dużo ludzi już oczekujących przy rampie. Byli tam ludzie z dobytkiem koni i krów , ale więcej było ludzi z małym dobytkiem, po prostu jakieś skrzynie małe, walizki i tobołki zawiązane. Pierwszą noc przespaliśmy schowani w sianie i zawinięci w kołdry. Jednak spanie było bardzo czujne, tato i brat Rysiek budzili się na zmianę, no bo nowe miejsce i nigdy nic nie wiadomo. Jak potem się dowiedzieli, to wszyscy nawzajem pilnowali. Nie było jakiegoś przypadku żeby ktoś nas oczekujących na pociąg nachodził.
Czekaliśmy około 4 dni, bo wciąż ktoś dojeżdżał. Wreszcie podstawili nam wagony. Najpierw przydzielili dla tych co mają zwierzęta, potem pozostałym. Wagony zostały podstawione pod rampę, ale to się jakoś nazywało.
Nam wagon przydzielono trzeci od początku, bo tato pytał w którą stronę będzie pociąg jechał. Sporo bylo uzbrojonych żołnierzy, ale to chyba byli tamtejsi kolejarze.
Zaczęliśmy się ładować do wagonu, kłopotu specjalne nie było z krową i koniem bo prosto z rampy do wagonu, a z placu do rampy też lekko pod górkę.To wszystko nosiliśmy sami, ale byli tam i serdecdzni ludzie, niektórzy nam pomogli.
Tato i mama zabrali ze soba mały piecyk żeliwny, nazywalismy go po białorusku "czyhunczyk", potem w Polsce dowiedzielimy się, że to "koza". W czasie podróży była to rzecz cudowna, były gorące posiłki,mleko było, suchary, kasza drobna i pęczak był, no i coś tam zasolonego z mięsa w ceberkach też było.
Pociągiem jechaliśmy do Brześcia nad Bugiem około 10 dni. Po drodze były postoje czasem długie czasem krótkie. Ale przedtem po załadowaniu i tuż przed wyjazdem, ze Stołopc przyszli jacyś czerwonoarmiści i pytali: czy mamy gołębie,czy mamy radio, broń, złoto i jeszcze coś, ale nie pamietam o co więcej im chodzilo. Niczego nie szukali i powiedzieli "szczastliwej puci" i poszli.
Gdy dojachaliśmy do Brześcia tam przyszli też, ale sprawdzili tylko stan osobowy w/g arkusza repatryjackiego, popatrzyli, sprawdzili siano, słomę i poszli. Po iluś godzinach wreszcie ruszył w strone wolności do Polski.
Przejechaliśmy przez rzeke Bug i za godzinę pociąg się zatrzymał na stacji Brześć polski. No i nastąpiła radość, właściwie to nie umiem tego opisać. Było powitanie, polskie flagi, rodzice się popłakali. Pamiętam były takie bułki nie długie ,oczywiście tato zaraz kupił, nie wiem za co, ale prawdopodobnie sprzedał 5-cio rublówkę i dostał jakieś pieniądze, było tych pieniędzy na dalszą podróż.
Po jakimś czasie pociag ruszył i pojechaliśmy w centum Polski.Zobaczyliśmy Warszawę, była zburzona. Cała nasza rodzina siedziała w małych okienkach i patrzyliśmy na zgliszcza.
W Warszawie pociąg został podzielony na kilka części i każda część gdzieś tam pojecha. Nasz wagon został doczepiony do pociagu osobowego na końcu.I na drugi dzień dojechaliśmy do miasta Bialogard.Potem dowiedzielismy się ,że niadaleko do morza. Tam nas chciano wyładować,przyszedl urzędnik PUR "Polski Urząd Repatriacyjny" i powiedział, że tu mamay zamieszkać, dostaniecie gospodarstwo.Tato powiedział, jeżeli tu będzie gdzieś młyn to my zamieszkamy. Powiedział urzędnik: "tu młyna nie ma." Tato powiedział, to nie wyładowujemy się. Urzędnik jakiś czas stał przy swoim, ale potem powiedział, skieruje nas na Prusy, tam poszukacie sobie młyna.Tak było, że skierowal nas na Prusy.
Po paru dniach doczepiono nasz wagon do pociągu pasażerskiego (marne to były pociągi, stare wagony), dojechaliśmy do stacji Ostróda (nazywała się jeszcze Ostrod). Tato poszedł z bratem do PUR w starostwie i tam powiedziano, że są dwa młyny niezamieszkałe. Urzędnik PUR, tato i brat Rysiek, pojechali zobaczyć. Pierwsze miejsce jakie zobaczyli spodobalo się. Był młyn, nie taki duży jak w Mieszycach, ale wysoki, piętrowy ładny dom, obora, stodoła.
Tato powiedział: "bierzemy!".Teren wspaniały, górzysty, poprostu uroczysko, a na górze historyczny "Szaniec Napoleona" z roku 1807. Formalnosci zostały załatwione i po paru dniach zamieszkaliśmy w Leszakach koło Kajkowa i Ostródy. Sielanka radości trwała do roku 1950. Dekretem Bieruta młyn upaństwowiono i został zamknięty. Wówczas tato powiedział: "WYJACHALIŚMY SPOD DESZCZU, PRZYJECHALIŚMY POD RYNNĘ"
Czekaliśmy około 4 dni, bo wciąż ktoś dojeżdżał. Wreszcie podstawili nam wagony. Najpierw przydzielili dla tych co mają zwierzęta, potem pozostałym. Wagony zostały podstawione pod rampę, ale to się jakoś nazywało.
Nam wagon przydzielono trzeci od początku, bo tato pytał w którą stronę będzie pociąg jechał. Sporo bylo uzbrojonych żołnierzy, ale to chyba byli tamtejsi kolejarze.
Zaczęliśmy się ładować do wagonu, kłopotu specjalne nie było z krową i koniem bo prosto z rampy do wagonu, a z placu do rampy też lekko pod górkę.To wszystko nosiliśmy sami, ale byli tam i serdecdzni ludzie, niektórzy nam pomogli.
Tato i mama zabrali ze soba mały piecyk żeliwny, nazywalismy go po białorusku "czyhunczyk", potem w Polsce dowiedzielimy się, że to "koza". W czasie podróży była to rzecz cudowna, były gorące posiłki,mleko było, suchary, kasza drobna i pęczak był, no i coś tam zasolonego z mięsa w ceberkach też było.
Pociągiem jechaliśmy do Brześcia nad Bugiem około 10 dni. Po drodze były postoje czasem długie czasem krótkie. Ale przedtem po załadowaniu i tuż przed wyjazdem, ze Stołopc przyszli jacyś czerwonoarmiści i pytali: czy mamy gołębie,czy mamy radio, broń, złoto i jeszcze coś, ale nie pamietam o co więcej im chodzilo. Niczego nie szukali i powiedzieli "szczastliwej puci" i poszli.
Gdy dojachaliśmy do Brześcia tam przyszli też, ale sprawdzili tylko stan osobowy w/g arkusza repatryjackiego, popatrzyli, sprawdzili siano, słomę i poszli. Po iluś godzinach wreszcie ruszył w strone wolności do Polski.
Przejechaliśmy przez rzeke Bug i za godzinę pociąg się zatrzymał na stacji Brześć polski. No i nastąpiła radość, właściwie to nie umiem tego opisać. Było powitanie, polskie flagi, rodzice się popłakali. Pamiętam były takie bułki nie długie ,oczywiście tato zaraz kupił, nie wiem za co, ale prawdopodobnie sprzedał 5-cio rublówkę i dostał jakieś pieniądze, było tych pieniędzy na dalszą podróż.
Po jakimś czasie pociag ruszył i pojechaliśmy w centum Polski.Zobaczyliśmy Warszawę, była zburzona. Cała nasza rodzina siedziała w małych okienkach i patrzyliśmy na zgliszcza.
W Warszawie pociąg został podzielony na kilka części i każda część gdzieś tam pojecha. Nasz wagon został doczepiony do pociagu osobowego na końcu.I na drugi dzień dojechaliśmy do miasta Bialogard.Potem dowiedzielismy się ,że niadaleko do morza. Tam nas chciano wyładować,przyszedl urzędnik PUR "Polski Urząd Repatriacyjny" i powiedział, że tu mamay zamieszkać, dostaniecie gospodarstwo.Tato powiedział, jeżeli tu będzie gdzieś młyn to my zamieszkamy. Powiedział urzędnik: "tu młyna nie ma." Tato powiedział, to nie wyładowujemy się. Urzędnik jakiś czas stał przy swoim, ale potem powiedział, skieruje nas na Prusy, tam poszukacie sobie młyna.Tak było, że skierowal nas na Prusy.
Po paru dniach doczepiono nasz wagon do pociągu pasażerskiego (marne to były pociągi, stare wagony), dojechaliśmy do stacji Ostróda (nazywała się jeszcze Ostrod). Tato poszedł z bratem do PUR w starostwie i tam powiedziano, że są dwa młyny niezamieszkałe. Urzędnik PUR, tato i brat Rysiek, pojechali zobaczyć. Pierwsze miejsce jakie zobaczyli spodobalo się. Był młyn, nie taki duży jak w Mieszycach, ale wysoki, piętrowy ładny dom, obora, stodoła.
Tato powiedział: "bierzemy!".Teren wspaniały, górzysty, poprostu uroczysko, a na górze historyczny "Szaniec Napoleona" z roku 1807. Formalnosci zostały załatwione i po paru dniach zamieszkaliśmy w Leszakach koło Kajkowa i Ostródy. Sielanka radości trwała do roku 1950. Dekretem Bieruta młyn upaństwowiono i został zamknięty. Wówczas tato powiedział: "WYJACHALIŚMY SPOD DESZCZU, PRZYJECHALIŚMY POD RYNNĘ"
No i wówczas działy się rzeczy i sprawy o których wszyscy wiemy w Polsce. ALE TO JUŻ INNY ROZDZIAŁ.
"Ach te moje wspomnienia....? Ile razy czytam ten artykul to zawsze mowie do siebie teraz bym napisal duzo wiecej.Tam powinienem tez dodac, z Proboszczem parafji chotowskiej w Kosciele pod wezwaniem "Serca Jezusowego" byl ks,pralat Lucjan Chwiecko.W moim umysle duzo spraw sie zatarlo podczas pisania tego artykulu, ale gdy odwiedzilem moje rodzinne strony po 70 latach w roku 2015, niektore sprawy przyponialem, male juz teraz nie chce wracac bo wzrok i rozym juz nie taki i te wspomnienia juz pozostna ze mna ...Serdecznie i to bardzo dziekuje Panu Stanislawowi Karlikowi, ze mnie wowczas zmobilizowal do napisania tego artykulu chociaz w takim ksztalcie jakim jest …" wpis Pana Zbigniewa Miszkiewicza w dniu 22.03.2020 roku na facebooku.
Zbigniew Miszkiewicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz