niedziela, 3 marca 2019

Zbrodnia w Mniszanach 2.




(Relacja spisana przez Mariolę Rosińską, na podstawie zapisków Ojca Antoniego Zieniewicza)


Fragment  notatek Antoniego Zieniewicza udostępnionych przez  córkę Mariolę Rosińską

Mój ojciec Antoni Zieniewicz  urodził się 21 XII 1925 r. we wsi Mniszany powiat Wołożyn  województwo nowogródzkie. Los obszedł się z Nim, Jego rodziną i mieszkańcami wsi w sposób bardzo podobny jak w zamieszczonym przez pana artykule (Kazimierz Krajewski - "Nie tylko Koniuchy", Nasz Dziennik 29/30.01.2011).

Pozostały mi po tym tragicznym przeżyciu notatki, które sporządził mój Tata w roku 1990 mając 65 lat. Pamiętam, że było Mu bardzo trudno zasiąść do spisania tych wspomnień, ponieważ wracały obrazy, przypominały się dramatyczne  sceny, a z koszmarami nocnymi dotyczącymi wojny borykał się do ostatnich  chwil Swego życia.

Przedstawię historię  Jego dramatu i tego jak On to wówczas widział będąc kilkunastoletnim chłopakiem.

Od siódmego roku życia rozpoczął naukę w szkole powszechnej, uczył się do wybuchu wojny, jednak bardzo niesystematycznie, bo rodzice oddali Go obcym ludziom do pasania krów.

Od 1942 roku zaczyna się bardzo tragiczny okres: ruscy jeńcy uciekają z obozów - głodni i bosi kierują się w stronę Puszczy Nalibockiej domagając się od mieszkającej tu ludności chleba, ubrania, obuwia, a tym samym narażając na śmierć mieszkańców wioski, ponieważ za udzielenie pomocy Niemcy grożą śmiercią i obozami.

Na tym terenie powstaje również partyzantka, tworzy się ruch oporu. Niemiecki wywiad pracuje rozszyfrowując wsie i mieszkańców pomagających partyzantom. Niemcy podejmują decyzję, że wszystkie wioski wraz z mieszkańcami w pobliżu puszczy należy spalić.

Dramat wsi Mniszany rozegrał się w czerwcu 1943 roku (dokładnej daty brak - 6 sierpnia 1943?) Całą rodzinę: ojca Antoniego Zieniewicza, matkę Józefę Zieniewicz zd. Skrundź oraz pięcioro dzieci (Sabinę, Michalinę, Ryszarda, Eugeniusza i Antoniego - mój Tata) zapędzono do szkoły. Było tam już ok. 50 osób. Na miejscu od ludzi dowiadują się, że Niemcy zamykają ludzi w domach i je podpalają, a jeśli ktoś usiłuje uciec przez okno strzelają.

Wszystkich zgromadzonych wyprowadzają na plac szkolny, ustawiają nad dołem z wapnem, z tyłu przygotowany do strzału karabin maszynowy. Krzykiem domagają się aby przyznali się do pomocy partyzantom. Gdy nikt się nie  przyznał,  przeprowadzają selekcję, oddzielają kobiety z małymi dziećmi od reszty i zapędzają do chlewa.

Wśród nich była Mama mego Taty, czyli  moja babcia  Józefa Zieniewicz i dwoje małego rodzeństwa - brat Gieniuś, którego babcia trzymała na rękach (3 latka) i siostra Michalinka  (9 lat). Chlew podpalają, jednak kobiety pod naporem wyważają drzwi. Wówczas pędzą je do oddalonego 100 m domu, wrzucają granaty i podpalają. Reszta ludzi stoi bezradna i patrzy na śmierć swoich bliskich.

Po tej masakrze, mężczyzn i młodych chłopaków wywożą 5 km za Mińsk  do obozu jenieckiego. Stamtąd Tata uciekł w miesiącu sierpniu 1943 r. i wrócił do domu, jednak przez cały czas się ukrywał.

Nadeszła zima, w lutym 1944 roku nocą cała okolica została ponownie okrążona, a mieszkańcy aresztowani. Tym razem Niemcy aresztowanych zapędzili  do Pierszai i tam przetrzymywali przez dwa tygodnie w piwnicy prowadząc śledztwa i bijąc. Następnie wywieźli ich do Wołożyna do więzienia. Po tygodniowym pobycie popędzili ich do Mołodeczna, a następnego dnia odbyło się badanie lekarskie i selekcja. Z grupy ok. 100 osób została połowa, reszta zginęła bez wieści.

Załadowali grupę ok. 50 osobową do wagonu towarowego i zawieźli do Starej Wilejki do więzienia. Pobyt tam był przerażającym koszmarem. Każdy czekał na śmierć, ludzie umierali przeważnie nocą, panował wszechobecny strach i rozpacz. Tata stracił tam rachubę czasu. W tym więzieniu zmarli lub zostali zabici: Józef Susza, Aleksander Kulikowski, Hołubowicz, Hajkowicz.

Pewnego dnia mój tata został wywołany wraz z innymi ludźmi, załadowano ich do wagonów towarowych i rozpoczęła się podróż w nieznane. Wiedzieli, że jadą na Zachód. Była zima, śnieg i mróz do  - 20 stopni C. Podróż trwała trzy dni bez jedzenia i picia. Zatrzymali się w Białymstoku, był to marzec 1944 r. Tu ich wyładowano i zakwaterowano w pobliskich barakach niedaleko dworca. Tu zaczęli dostawać jedzenie, jednak prawdziwą zmorą okazały się insekty (wszy), które atakowały niemiłosiernie. W rozmowach pomiędzy sobą podjęli decyzję, że przy nadarzającej się okazji będą uciekać, a na razie  muszą gromadzić chleb.

Nadeszła Wielka Sobota 1944 r., Niemcy załadowali ich do wagonów i kiedy transport był już przygotowany, okazało się, że lokomotywa nie była w stanie ruszyć z tą ilością wagonów. Część składu została odczepiona i wówczas stwierdzili, że to jest dobry moment do ucieczki. Kolejarz na dworcu wskazał im drogę, a oni w tym zdenerwowaniu zapomnieli o chlebie.

Uciekło ich siedmiu: Józef Sawicki zam. Mniszany, Edmund Szałkowski zam. Mniszany, Antoni Duszkiewicz zam. Mniszany, Ryszard Zieniewicz (brat Taty) zam. Mniszany, Antoni Zieniewicz (Tata) zam. Mniszany, Wincenty Skrundź zam. Mniszany, i jeszcze jeden z innej wsi, którego nazwiska Tata nie zapamiętał.

Szli przez Wólkę, Sochonie, Studzianki i dotarli do Puszczy Knyszyńskiej. Minęli wieś Jałówkę oddaloną o 3 km od Supraśla, dotarli do leśniczówki Czeremchowa Tryba. Tam natknęli się na Ukraińców, którzy otworzyli do nich ogień. Zastrzeleni zostali tam dwaj koledzy Wincenty Skrundź, i drugi, którego nazwisko uleciało z pamięci. Pozostała piątka uciekła do lasu w bagno. Pomimo tego, że był mróz i śnieg to skorupa lodowa się załamywała, nogi grzęzły w błocie i stamtąd mój Tata wyszedł bosy. Zaczęło zmierzchać. Szli kolejką wąskotorową w kierunku Sokołdy i nagle ktoś ich wystraszył.

Skryli się w lesie, było już ciemno. Tata myśląc, że współtowarzysze zatrzymają się w pobliżu zwolnił kroku i wyczekiwał. Po pewnym czasie odezwał się, lecz nikt mu nie odpowiadał. Licząc na spotkanie z kolegami, rano rozgarnął mrowisko, siadł w nim i czekał do świtu. Niestety, okazało się, że koledzy poszli dalej myśląc, że Tata został zabity.

Zmarznięty, głodny, zmęczony i bosy, sam wśród nieznanej okolicy nie rozpatrzał. Cieszył się wolnością. Kryjąc się zmierzał w stronę wioski aby dostać coś na nogi. Usłyszał głosy i śmiechy młodych ludzi wracających z kościoła z Supraśla. Był to pierwszy dzień Wielkanocy 1944 r.

Wyszedł i zapytał o drogę. Oni zaproponowali Mu aby poszedł razem z nimi do Dworzyska powiat Sokółka. Tam dostał ubranie, jedzenie i kąt do zamieszkania. W tym zakątku, pośród łąk i lasów, wśród dobrych ludzi pozostał aż do wyzwolenia.

Dalsze losy były niemniej trudne i dramatyczne, jednak nie dotyczą one poruszonego przeze mnie tematu.

Na marginesie dodam, że właśnie w tej wioseczce mieszkali ludzie pomagający potrzebującym. O tym przekonał się historyk pochodzenia żydowskiego p. Szymon Datner ps. Talka, który tam się ukrywał w czasie wojny, a któremu z kolei pomagał mój dziadek ze strony Mamy Wincenty Radziwanowski.

Był typowany przez IPN do pośmiertnego uhonorowania medalem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata, lecz ciągle się jeszcze nie doczekał (pismo z dnia 5 lipca 1996 r. Nr 23/68 P. 1329 adresowane na starszą siostrę mojej mamy)

Mariola Rosińska - mariola.ros@op.pl

Brak komentarzy: